niedziela, 6 września 2015

Żniwa




            "Macie żniwa" - tak skomentował nasz ruch podręcznikowy jeden z klientów, dotarłszy do lady, po odczekaniu w sporej kolejce.
Tak, mamy księgarskie żniwa. Ale podobnie jak rolnicy w tym roku suszy, tak i my mamy duże nakłady pracy i kosztów, a na koniec głównie straty. Kiedy patrzy się z punktu widzenia rodzica kupującego zestaw podręczników - trudno w to uwierzyć. A jednak... 

            Już początek tegorocznego sezonu zwiastował księgarskie kłopoty. I to nie tylko dlatego, że mieliśmy mieć około 30% spadek sprzedaży na skutek wprowadzania kolejnych roczników dotowanych podręczników. Również dlatego, że wydawcy i hurtownie z góry zapowiedziały, że handel tytułami z klas dotowanych oraz tymi, które będą "darmowe" w przyszłym roku, będzie ograniczony i utrudniony. Wnet się o tym przekonaliśmy.
Nie będę wyciągać szczegółów takich jak tytuły bez prawa zwrotu. (Co dla nas, księgarzy, oznacza ryzyko, że jeśli chcemy w nie zaopatrzyć swoich klientów, to potem zostaniemy z nimi na półkach. Przed tym samy przecież bronią się hurtownie i wydawcy - by nie zostać z bezwartościową makulaturą w magazynach.) Kłopot w tym, że właśnie ze względu na przechodzenie na inne podręczniki - dotowane (odchudzone, skromniutkie, cieniutkie), wydawcy nie chcą przeszacować tegorocznych nakładów. Przez całe lato poszczególne tytuły pojawiały się i znikały, bo były drukowane w małych ilościach. Część nakładów nie doczekało się wznowienia wcale. Największym problemem okazały się przedmioty gimnazjalne, które poszczególne szkoły mają prawo umieszczać w dowolnym momencie procesu nauczania. I tak podręczniki i ćwiczenia do wiedzy o społeczeństwie, plastyki, techniki, muzyki, edukacji dla bezpieczeństwa itp. były niedostępne, ponieważ wydawcy uznawali, że skoro podręcznik jest do klas 1-3 to znaczy, że kupują go pierwszoklasiści, a ci w tym roku otrzymują już inne - "darmowe". Tak więc przez całe lato poszukiwaliśmy dla naszych klientów podręczników niewznawianych, a potrzebnych w klasie drugiej lub trzeciej gimnazjum. Na początku jeszcze to polowanie się udawało, bo tu i tam, w magazynach leżały resztki z zeszłorocznych wydań. Ale z czasem zapasy się skończyły, a dodruków nie ma.

            Przyszła końcówka sierpnia. Klienci coraz bardziej nerwowi, niecierpliwi, a w hurtowniach coraz większe braki. Co mamy odpowiadać? Próbujemy zdobyć. Zapisujemy indywidualne zamówienia i wysyłamy SMS-y z powiadomieniami, że dotarło. Oczywiście zamówienia funkcjonują u nas przez cały rok, ale braki poszukiwanych tytułów na początku września doprowadzają zapisy do rozmiarów absurdalnych. Zamiast sprzedawać "z półki" - zapisujemy. Potem przeglądam całymi wieczorami, kończąc grubo po północy, setki zapisanych podręczników i ćwiczeń, wertuję strony hurtowni, gdzie są na stanie. Udaje się dorwać 1/3 listy! Więc rano od nowa, nie tylko świeżo dopisane tytuły, ale wszystkie wstecz. Bo może dowieźli, bo może wznowili, bo może źle szukałam... I znów może 40% poszukiwań z sukcesem. Wysyłam zamówienia, patrzę na raporty - niektóre tytuły jednak nie dotrą, albo nie w pełnej ilości.
Idę do księgarni i wysłuchuję, wraz z innymi pracownikami: "Jak to może być, że nie ma!?", "Dlaczego nie ma od ręki, nie stoi na półce!?", "Przecież już rok szkolny się zaczął! Co my sobie wyobrażamy, żeby nie było! Przecież matematyka, historia, fizyka już jutro!". No i nieodłączne: "Dlaczego tak drogo!?". Mimo, że to nie my ustalamy cenę podręcznika, ale wydawca. Mimo, że o wyborze, jaki należy kupić decyduje szkoła, a nie księgarnia. Mimo, że udzielamy rabatów, na Kartę Dużej Rodziny, na Kartę Stałego Klienta, przy większym zestawie i za każdy pojedynczy podręcznik także.

            W ciągu dnia jest umiarkowany ruch. Czasem trzeba poczekać w 2-3 osobowej kolejce. Ponieważ mamy też artykuły szkolne, więc dobieranie okładek, wybieranie koloru pióra i wzoru na teczce z gumką i okładce zeszytu zwykle trwa. Ale po godzinie 15-tej rośnie kolejka, bo wiadomo - dzieci wychodzą ze szkół, wielu rodziców kończy pracę, idą na zakupy. Równocześnie rozdzwaniają się telefony, których w tych warunkach zupełnie nie ma kto odebrać. Ogólna frustracja.
            We wrześniu, do wakacyjnych poszukiwań podręczników do podstawówki i gimnazjum dochodzi szkoła średnia. Tam zwyczajowo, mało kto przejmuje się podręcznikami wcześniej, nawet jeśli wykazy są na stronach szkół. Często szczegóły, co w której klasie będzie potrzebne, doprecyzowywane są po rozpoczęciu roku szkolnego. I wtedy zdziwienie: "Nie macie tego na półce? Trzeba zamawiać?". A my jesteśmy tylko prowincjonalną księgarnią i nie sprzedamy ani jednego egzemplarza podręcznika, który się nie znalazł na wykazie z okolicznych szkół, więc ich nie sprowadzamy. I znów pęcznieją listy zamawiających. I znów mamy dodatkowe kilkadziesiąt pozycji do zaznaczenia, że zamówione, do przydzielania na poszczególne nazwiska, wysłania informacji, odłożenia. Gdybym przynajmniej mogła klientom odpowiedzieć: "na pewno będzie jutro lub pojutrze do odebrania"! Gdyby wystarczyło zliczyć ilość zainteresowanych, oszacować dodatkową liczbę "na półkę", zamówić i mieć za 2 dni w sprzedaży. Ale to byłoby za proste! Rzeczywistość wygląda inaczej: odszukuję tytuł w hurtowni - nie ma! I to właśnie pierwszej części, zakres podstawowy. Pierwszoklasiści zawsze się najbardziej przejmują, więc już jest źle. Wchodzę na stronę wydawcy - jakiś termin dodruku? - nie ma. Albo gorzej, u wydawcy na stronie dla indywidualnych klientów jest: "wkliknij do koszyka". Przeszukuję jeszcze raz strony hurtowni, uzbrojona w stosowny ISBN, dostępny przecież na stronie wydawcy. Nigdzie nie ma! Trudno, trzeba będzie polować, kiedyś przecież musi być dostępny. W pewnym momencie udaje się gdzieś złapać - w środku nocy - pewnie akurat transport zajechał do magazynu. Super! Zamówienie wysyłam natychmiast, bo do rana na pewno zniknie. Od razu większa ilość, bo potrzebują przecież tego 3-4 równoległe klasy, a i zapisów mamy sporo. Kiedy dzień później dociera do księgarni rozdzielamy, wysyłamy SMS-y, odkładamy. Parę osób odbiera, parę kupuje. A reszta? Już nie potrzebują. W momencie ukazania się dodruku, kiedy ja łowiłam go w środku nocy w magazynie hurtownika, ten sam tytuł hulał już na stronach internetowych i zniecierpliwieni klienci już go tam zamówili. I nie szkodzi, że do niektórych dotrze dopiero za kilka dni, że zapłacą za przesyłkę... Ale dopadli coś czego ta "nieudolna, prowincjonalna, źle zaopatrzona księgarnia" nie była w stanie im zagwarantować. A my zostajemy z dziesiątkami egzemplarzy na półce. Jeśli mamy w ogóle prawo je zwrócić do dostawcy, to w niewielkim procencie. Powiecie: normalne ryzyko handlowca. To nie jest normalne, bo asortyment jest specyficzny. Jeśli przeszacuję ilość "Ani z Zielonego Wzgórza", albo piórnika z samolotem, to mam szansę sprzedać je za miesiąc, lub w grudniu "pod choinkę", a w najgorszym wypadku, w przyszłym roku na nowy sezon. Jeśli zostaną nam podręczniki na półce, to w większości wypadków, będę mogła je przekazać szkole jako darowiznę, bo albo wejdzie oficjalna reforma, albo wydawca zmieni coś w nowej edycji i starsza będzie niesprzedawalna.
           
            Aby sprzedaż podręczników była normalna, przede wszystkim potrzebna jest stabilizacja w szkolnictwie, czego od lat nie ma. Ostatnie dwa lata to już skrajne przypadki, bo projekt "darmowych podręczników" doprowadził do totalnego chaosu. Wydawcy się boją nadprodukcji, hurtownie pozostania z zapasami nieaktualnych tytułów, podobnie jak księgarnie. A kto na tym traci najwięcej? Uczniowie.
Oczywiście z pozoru moje narzekania są spóźnione, bo przecież za dwa lata już wszystkie klasy obejmie dotacja i księgarniom zostanie tylko sprzedaż podręczników do szkoły średniej. A jednak policzcie sobie, jak wielu uczniów dotyczy obecny bałagan. Klasy pierwsze, drugie i czwarte szkół podstawowych i pierwsze w gimnazjach z pozoru mają najlepiej - nie dość, że darmo, to jeszcze w szkole, prosto i sprawnie. (Właśnie nie zawsze sprawnie. Starsze klasy nie wszędzie dostały książki na pierwszej lekcji. Więc nauczyciele czekają, sztukują tematami wstępnymi bez podręczników. Ale to nie jest księgarski problem.) Nas dotyczy część podręczników nie dotowanych do tych klas. Są u nas liczne grupy uczące się drugiego języka obcego, nie objętego dofinansowaniem państwa. A jednak dla wydawców i hurtowni język obcy w czwartej klasie, albo pierwszej gimnazjum, to wydanie z założenia przeznaczone pod dotację. Co dla księgarni oznacza, że jest prawie nie do zdobycia, a jeśli już, to na własne ryzyko, bez prawa zwrotu.
            Mało tego: kolejne klasy, "darmowe" w przyszłym roku, też są ryzykowne. Więc tytuły do klas piątych szkół podstawowych i drugich gimnazjów są dostępne "w kratkę", część znikła już pod koniec sierpnia definitywnie, bo przecież nie opłacają się dodruki. Rodzice tych uczniów bezskutecznie poszukują do teraz - a to przyrody, a to fizyki, a to języka niemieckiego. Nie dość, że płacą za cały komplet podręczników, których już nie odsprzedadzą, więc nie odzyskają nawet części poniesionych kosztów, to jeszcze narażeni są na nieskuteczne poszukiwania potrzebnych tytułów. Obawiam się, że w przyszłym roku schemat się powtórzy z klasą szóstą podstawową i trzecią gimnazjalną.
           
            A my tłumaczymy. Tłumaczymy się, dlaczego nie ma. Tłumaczymy też, że nawet jeśli zapiszemy zamówienie na ćwiczenie do plastyki dla klasy piątej, to nie wiadomo czy uda się je zrealizować. Tłumaczymy, że warto zapytać nauczyciela, czy można kupić nową wersję ćwiczeń do j.niemieckiego dla klasy czwartej, bo stara może już być nie do zdobycia. Wyjaśniamy, że zapisane informacje na wykazach podręczników, to za mało. Że okładki z pozoru wyglądają tak samo, autorzy ci sami, a jednak wersje zostały zmienione, okrojone, pozbawione naklejek, wkładek z wytłoczkami lub innych dodatków. Rodzice się gubią, nie rozumieją, nie chcą wchodzić szczegóły. Denerwują się na nas: "To ja sobie pojadę do Opola i tam kupię!", albo "Jak nie wiecie które to zamówię sobie w internecie!". Oczywiście, że w niektórych przypadkach zamówią w internecie lub kupią w sieciówce. Ale czy dobre? Tam ich nikt nie zapyta: stara czy nowa wersja. Nikt nie wyjaśni, że okładka z misiem wcale nie oznacza, że jest to to samo ćwiczenie. Współczuję zresztą nauczycielom, bo takiej niespójności wydań podręczników i ćwiczeń w jednej klasie zapewne nie mieli nigdy do tej pory: część uczniów podręczniki odkupione z lat ubiegłych, część wydania nowe, bywa, że lekko zmodyfikowane rok czy dwa lata temu, a część jeszcze nowsze, przystosowane do dotacji, a więc znacznie odchudzone, pozbawione wszelkich dodatków.

            Mamy zatem żniwa. W naszym przypadku na dożynki za wcześnie.
Zresztą już od wielu lat księgarnie stacjonarne nie mają czego świętować. Po zakończonych sezonach zostają nam nieprzydatne w kolejnym roku szkolnym, bezzwrotne egzemplarze. Nadszarpnięte nerwy wielotygodniowym napięciem. Klienci, którzy nas obarczają winą, że nie udało im się kupić podręcznika, którego nakład się wyczerpał.
Doprawdy, gdyby dla utrzymania księgarni w miasteczku takim jak nasze, wystarczała sprzedaż książek beletrystycznych i popularno-naukowych, z wyłączeniem podręczników, ani odrobinkę nie żałowałabym, że ministerstwo postanowiło ich dystrybucję przenieść na barki szkół. Od wielu lat jest to najniewdzięczniejszy asortyment w naszej branży.
Niestety jest inaczej. Wraz ze zmniejszaniem się sprzedaży podręczników, znika szansa na przetrwanie księgarni na Krapkowickim rynku. I tego mi żal.          
    

środa, 18 marca 2015

Indie Book Day



Ukradłam ideę.
Przeczytałam, że na Zachodzie od dwóch lat rozprzestrzenia się pomysł niemieckiego wydawcy, Daniela Beskosa: Dzień Książki Niezależnej. Zgodnie z koncepcją, na wiosnę każdego roku (tym razem przypada to 21 marca), wydawcy i księgarze niezależni starają się zainteresować klientów ciekawymi publikacjami. Organizują uliczne stoiska, wywieszają plakaty, rozpowszechniają ideę. Satysfakcją dla kupującego jest zamieszczenie zdjęcia, z taką właśnie niszową książką otagowaną #indiebookday, co sprawia, że czuje, że należy do elitarnej grupy wyrafinowanych czytelników.
Daniel Beskos podkreśla, że święto nie jest przypadkowe. Warto zwracać uwagę na małe wydawnictwa i niskonakładowe publikacje, ponieważ tam znajduje uznanie oryginalna twórczość, ambitna literatura, a poziom edytorski stoi na wysokim poziomie. Pomysłodawca Indie Book Day chwali też księgarnie niezależne, ponieważ to tam są ludzie, którzy sami decydują o tym co sprzedają, sami też czytają książki, które potem polecają. Nie robią tego z obowiązku narzuconego przez umowę z wydawcą, lub zarząd sieci. Potrafią doradzić i podsunąć trafnie dobraną książkę.
Okazuje się, że koncepcja Dnia Książki Niezależnej w ciągu jednego roku wywędrowała z Niemiec i zyskała uznanie w wielu krajach Europy. W tym roku, szperając po internecie, znajduję jej ślady w Szwajcarii, we Włoszech, wypowiedzi organizatorów z Wielkiej Brytanii i prężnie działający profil na Facebook organizatorów holenderskich.
http://www.indiebookday.de/



Dlaczego święto jeszcze  nie przywędrowało do Polski? Przecież u nas bardzo potrzeba uświadomienia społeczeństwu roli, jaką zarówno małe księgarnie, jak małe wydawnictwa odgrywają w tworzeniu kultury.
Temat ten zbiegł się z posiedzeniem komisji w Senacie w sprawie "Ustawy o książce". http://senat.atmitv.pl/senat-console/archival-transmissions/item?code=8KKSP801Rozgorzała po raz kolejny dyskusja w internecie. Oczywiście wielu czytelników jest przeciw stałej cenie. Nie mogą pojąć, skąd tak wiele argumentów "za" ustawą padło na tym posiedzeniu i dlaczego senatorowie ją popierają. Ze strony internautów pada jedno hasło: cena książki. "Teraz kupuję książki tanio." "Źródłem taniej książki są okazje, rabaty, promocje - ustawa je zlikwiduje." Nie stać mnie na zakup książki droższej niż 15 zł ." Wśród tych argumentów gubią fakty dotyczące Ustawy o książce.

Pierwszy: cena nie będzie zamrożona na zawsze.
Po pewnym okresie ochronnym, tytuł będzie można sprzedawać z dowolnym rabatem. A dziś księgarnie "taniej książki" i wielkie promocje w marketach też bazują na tytułach, które przebrzmiały, przeleżały się już na stołach promocyjnych i wydawcy są skłoni sprzedać je znacznie taniej, by dać im kolejną szansę. A zatem, gdyby zafunkcjonowała Ustawa, mechanizm byłby ten sam: szalone przeceny po okresie stałej ceny i półki uginające się od ofert taniej książki. Czy tylko świeżo wydany tytuł jest wart zainteresowania? Czy miłośnik literatury musi czytać wyłącznie nowości? To miłe i życzę wszystkim takiej możliwości. Ale sama doświadczam tego, że mając dostęp do premierowych wydań, często sięgam po książki sprzed lat, ponieważ coś przeoczyłam, akurat mnie zainteresowały, albo ktoś mi je polecił.

Drugi fakt, to realna szansa na spadek cen. Wydawcy dodają obecnie do ceny okładkowej pewną wartość, która pozwala im na zaoferowanie od razu dużych rabatów (obowiązkowych!) sieciom i hipermarketom. Na opłacenie promocji, na haracz za stoły z nowościami i "topki". Kiedy nie będzie nad nimi wisiała taka konieczność, kalkulacja ceny będzie wyglądać inaczej. Zresztą wydawcy też konkurują między sobą i nie wydaje mi się, aby mieli zamiar windować ceny, jak się niektórzy obawiają, tylko dlatego, że będzie stała. Zwyczajnie, rynek ma swoje prawa i zbyt drogiej książki klient nie kupi. Zatem ceny będą musiały odpowiadać możliwościom portfeli Polaków inaczej tytuł się nie sprzeda.

Trzecia zaleta ustawy: wreszcie byłaby szansa dla literatury ambitniejszej. Dziś wydawca chcąc osiągnąć zyski wydaje "masówkę", tytuł, po który nie tylko sięgnie masowy odbiorca, ale też zechce go dystrybuować sieć handlowa lub hipermarket. Ustawa może to zmienić. O ile uda się zachować dystrybucję przez księgarnie (jeśli do tej pory większość nie upadnie). Księgarze obok popularnego nazwiska postawią książkę debiutanta, obok "czytadła" powieść wysokich lotów. W dodatku to, że niszowa literatura jest w niewielkim nakładzie, nie będzie odgrywało aż takiej roli, jak teraz, w kształtowaniu jej ceny. Dziś mały wydawca nie może sobie pozwolić na hojny rabat dla korporacyjnej sieci dystrybucyjnej. Pojawia się więc jego książka po cenie okładkowej i nie zyskuje nabywców, bo w sąsiednim markecie właśnie rzucili książki po 5 zł. Stała cena da szansę takim tytułom. Ich cena nie będzie znacząco odbiegać od pozostałych, więc czytelnik sięgnie po nią, zamiast wydawać tyle samo na byle co.     

I jeszcze czwarty pozytyw, jaki może ze sobą przynieść ustawa: drugie życie książki.
Obecnie rynek wydawniczy jest zdegenerowany - sprzedaje się tylko nowości. Po kilku tygodniach książka znika ze stołów promocyjnych, z mailingów, z dyskusji internetowych...I praktycznie przestaje istnieć. Czasem gdzieś wypłynie jako super oferta w markecie, ale przeważnie nawet takiej szansy nie ma. Trafia do magazynów, poleży, czasem skończy jako makulatura, ewentualnie jako "tania książka" (i to chyba nie jest taki zły los). Tymczasem Ustawa może sprawić, że książka będzie miała dwie premiery. Jedną, jako nowość pachnąca drukarnią, sprzedawana z należnym rozgłosem, wprawdzie po cenie okładkowej, ale przystępnej (w co wierzę). I drugą, kiedy skończy się okres stałej ceny. Sprytni wydawcy i dystrybutorzy wykorzystają to, aby ogłaszać powrót tytułu uwolnionego z reżimu i dostępnego po dużej obniżce ceny. Wydaje mi się, że takie zjawisko miałoby bardzo dobry wpływ na czytelników - przypominałoby im o tytułach, które przemknęły i znikły jako byłe nowości.



Na razie jednak Ustawy o książce nie ma. Są za to coraz liczniejsi autorzy niezależni. Jedni próbują sił w selfpublishingu. Inni wystawiają swoje teksty w sieci tylko w formie e-booków. Jeszcze inni zlecają wydanie swojej książki małym wydawcom. A te małe wydawnictwa mają ambicje, chcą być oryginalne, nawiązują współpracę z ciekawymi pisarzami, grafikami, ilustratorami. Takie interesujące wydania wyłapują księgarze, ponieważ są przeważnie autentycznymi miłośnikami książek. I to grono przenosi właśnie ideę Indie Book Day.
Być może jestem pierwszą osobą, która postanowiła w Polsce nawiązać do koncepcji Dnia Książki Niezależnej. Wykonałam logo akcji w języku polskim, wzorowane na oryginale. 

 

 

Przygotowałam w księgarni specjalną ofertę, oznaczoną banderolami-zakładkami. Zrobiłam okazjonalną ekspozycję na wystawie. Aby zachęcić klientów wymyśliłam też konkurs na fotografię z książką opatrzoną naszą banderolą. Nie dotarła do mnie informacja, aby jakakolwiek organizacja wydawców lub księgarzy w Polsce podchwyciła ten pomysł.    
Czyżby książki miały się u nas już tak dobrze?

wtorek, 3 lutego 2015

Czy nadal jest dla nas miejsce?


Katarzynę Bondę, Małgorzatę Kalicińską, Krystynę Koftę i Janusza L.Wiśniewskiego jakoś mniej lubię.
No może panią Koftę najmniej mniej, ponieważ w swojej wypowiedzi umieściła zdanie: "Byłoby świetnie, gdyby udało się reanimować małe księgarnie, myślę, że nadal jest dla nich miejsce." Przez to straciła najmniej mojej sympatii. A jednak...

Poszła fama, że Empik jest zagrożony upadkiem. Obok westchnień ulgi ze strony księgarzy, dla których jest odwiecznym konkurentem, grającym nie fair (przedsprzedaże na wyłączność). Obok niepokoju wydawców, których szachuje opłatami za TOP-kę, ale też nie płaci za sprzedaż całymi miesiącami, więc czy zapłaci po upadku? Obok szumu czytelników-klientów, którzy podzieleni są między obrażonych na EMPIK z powodu reklamy z Nergalem, a tych którzy tam kupują, ale wyrzekają, że drogo. Obok medialnego poklasku, że upadek giganta przyczyni się do polepszenia działania rynku książki w Polsce, pojawiła się w sieci notka z wypowiedziami kilkorga znanych autorów, broniących EMPIKu. Każdy ma prawo do własnego zdania, ale mnie, jako osobę prowadzącą lokalną księgarnię, zabolało parę stwierdzeń.

Małgorzata Kalicińska jako argument za EMPIKami podała m.in.: "Koło salonów można zaparkować, są w centrach handlowych. Niewielkie księgarnie nie są położone tak korzystnie." Proszę sobie wyobrazić, że od lat żałuję, że moja księgarnia jest położona tak niekorzystnie, na rogu rynku! Jest to samo centrum powiatowego miasta, przez całe lata będące skupiskiem sklepów i mekką zakupowiczów. Teraz znajdujemy się prawie na pustyni, bo życie miasta przeniosło się do marketów. A my, jako zachętę, mamy jedynie wokół siebie płatne parkingi. Ale mimo to istniejemy, wbrew trudnościom i wysokim czynszom. I można samochód zatrzymać praktycznie pod naszymi oknami.



Katarzyna Bonda powiedziała: "Należę do grona tych pisarek, które chętnie zgadzają się na to, by ich książki trafiały do supermarketów i dyskontów, by były jak najbliżej czytelnika. Pewnie to właśnie tam kupowalibyśmy wtedy [gdyby upadł EMPIK] książki."
I dzięki takim ludziom niebawem nie będzie w Polsce niezależnych księgarń. Ja się z panią Bondą zgadzam, że nie byłoby dobrze, gdyby jedynym źródłem zaopatrzenia czytelników w książki były markety. Ale jest na to rada: pomóżcie przetrwać księgarniom w małych i dużych miejscowościach, póki jeszcze istnieją. Księgarzy nie interesują jedynie tytuły o najlepszej rotacji i najsławniejsze nazwiska. Mają ambicje, aby na ich półkach leżała także literatura trudniejsza, niszowa, dla wybranych odbiorców. Książki Katarzyny Bondy też pewnie przyhołubi niejeden księgarz, nawet wtedy, gdy znikną z list bestsellerów.

Wg Janusza L.Wiśniewskiego EMPIK to sposób na życie. A czy pan Autor bywał na spotkaniach w księgarniach niezależnych, uczestniczył w projektach, warsztatach tam organizowanych? Czy nie zauważył, że model bycia, proponowany przez EMPIK groźnie wypacza pojęcie kultury wyższej, a pozostaje raczej w sferze kultury masowej?


Krystyna Kofta natomiast dzieli się refleksją: "W czasie wakacji byłam w jednym z salonów w małym mieście, chciałam kupić swoją książkę na prezent i okazało się, że bardzo szybko można ją sprowadzić." Nie było to naprawdę małe miasto, bo w moim nie ma EMPIKu, jest tylko "zwykła księgarnia". I proszę sobie wyobrazić, że ta "zwykła" księgarnia też, albo ma, albo może w ciągu 1 dnia, na życzenie klienta, sprowadzić książki pani Kofty. A także wielu innych autorów. Czasem z wydawnictw niszowych, czasem wydane 3 lata temu i zapomniane przez wszystkie sieci. Czemuż w tym świetnym EMPIKu nie czekała na autorkę jej książka? Bo salony nastawione są na bestsellery. A "szybko sprowadzić" dostępny na rynku tytuł to obecnie może prawie każdy (oczywiście przy odrobinie dobrej woli i organizacji).

Klienci naszej księgarni nie muszą się obawiać, że nagle znikną z oferty tytuły takie jak "Dom nad rozlewiskiem" albo "Pochłaniacz". Stoję na stanowisku, że własne sympatie i antypatie trzeba oddzielać od zawodu, a jedyna w mieście księgarnia powinna mieć coś dla każdego, czyli miłośników Wiśniewskiego czy Kalicińskiej także.
A jednak jest mi przykro. Mogą istnieć pisarze, którzy zdają sobie sprawę z roli, jaką niezależne księgarnie odgrywają na rynku książki. Jak choćby Zygmunt Miłoszewski, z którym miałam przyjemność zamienić parę zdań na spotkaniu autorskim.
Dlaczego Państwo, choć podpisaliście się pod petycją o "ustawę o książce", wysyłacie sygnał do społeczeństwa, że księgarnie nie mają już znaczenia, że tylko EMPIK, bo jak nie on, to książki trafią do kartonów w supermarketach? W ten sposób nie zbudujemy społeczeństwa kultury i czytelnictwa, a księgarnie niezależne całkiem znikną.

piątek, 17 października 2014

Ratunku - potrzebujemy Waszych podpisów!

Ratunku - potrzebujemy Waszych podpisów!

Znów zrobił się szum wokół "Ustawy o książce".
PIK opublikował list otwarty, skierowany do Pani Premier i polskich parlamentarzystów, w sprawie poparcia projektu. Pod listem może podpisać się każdy, na stronie Audiowizulani.pl . Już dziś widnieje tam wiele nazwisk znanych pisarzy, wydawców i (mniej znanych publicznie) księgarzy.

Dlaczego się pod nim podpisałam?
Ponieważ założenia "Ustawy o książce" są ostatnią deską ratunku dla rynku niezależnych księgarń. Mało tego, są jedyną szansą dla istnienia szerokiego spektrum literatury w Polsce, dla prosperowania wydawnictw niszowych. Są gwarancją dostępności książek nie tylko w wielkich miastach, galeriach i internecie, ale także w małych miejscowościach, dla mieszkańców wsi i miasteczek.

Nie jest to może idealny projekt - w środowisku księgarzy i wydawców wciąż pojawiają się krytyczne komentarze. Ale jest! Wypracowany po latach debat i sporów.
Pierwsze koncepcje stworzenia takiej regulacji pojawiały się od dawna. Osiem lat temu powstała Izba Księgarstwa Polskiego, założona przez księgarzy, z udziałem firm związanych z dystrybucją książki. Zrzeszyliśmy się dlatego, by dążyć do uregulowania rynku książki. Przez te wszystkie lata nie udało się osiągnąć takiego etapu, na jakim stoimy dziś. Pierwotnie niewielu wydawców dostrzegało potrzebę takich prawnych rozwiązań, teraz sami występują z inicjatywą. Dlaczego?
Nie po to, jak sugerują niektórzy, by bezkarnie podnosić ceny książek i narzucać je czytelnikom. Właśnie po to, aby ceny książek miały szansę stać się realne - niższe. Obecnie kilku największych graczy na rynku, jakimi są sieci i hipermarkety, dyktuje warunki wydawcom. Wymusza ceny zakupu, które umożliwią organizowane przez te firmy super promocji. Dzieje się to kosztem producenta (zresztą nie tylko na rynku książki zachodzi taki proceder). Więc wydawca się broni ustalając cenę okładkową wyższą niż jest to niezbędne, po to, aby móc dać wybranej firmie wielki rabat. Ale ten upust obowiązuje tylko w określonym kanale dystrybucji i tylko w określonym czasie. Inne firmy, księgarnie niezależne, kupują tę samą książkę drożej i muszą zaoferować w cenie okładkowej. To dyktat "wielkich", typowy dla obecnego układu ekonomicznego. Czy jednak jest na pewno korzystny dla kultury?

Książka to nie bułka. O jej dostępność trzeba walczyć. Czytelników i klientów księgarń trzeba  wychowywać. Do tego jest potrzebny różnorodny dostęp do literatury i mnogość księgarń, nie tylko sieciowych. Małe firmy niezależne, w małych miejscowościach, mają bardzo skromne możliwości, aby się utrzymać na dzisiejszym, agresywnym ekonomicznie, rynku. Ustawa o książce daje nam tę szansę. Ale daje też nadzieję mieszkańcom prowincji, że w najbliższym otoczeniu będą mieli księgarnię, która będzie miała dla nich szeroką ofertę, nie tylko - wzorem marketów - czytadło z nazwiskiem bestsellerowego autora.
I choć wiem, że w internecie znów posypie się mnóstwo agresywnych komentarzy przeciwko ustawie, pragnę zwrócić uwagę, kto wydaje takie opinie: ludzie którzy są zaradni, sprawnie posługujący się nowoczesnymi mediami, zainteresowani literaturą (skoro w jej sprawie zabierają głos). Wydaje im się oczywiste, że każdy, chcąc kupić książkę, poluje na jej atrakcyjną cenę na stronach internetowych, albo wstępuje do sieciowej księgarni przy każdej bytności w galerii. Nie biorą pod uwagę, że amatorzy książek mieszkają także z dala od centrów handlowych, że jest wielu, którzy nie dokonują zakupów przez internet. Że dzieci muszą mieć kontakt z książką od pierwszych lat życia, aby wzbudzić w sobie potrzebę jej przeczytania, a także posiadania. Nie pamięta, że książka wymaga też recenzji, opinii, polecenia, a kto może to lepiej zrobić niż księgarz?
Zbyt wiele lat obserwuję klientów swojej księgarni, by nie wiedzieć, że wielu z nich nie sięgnęłoby po książkę, gdyby nie mogli wstąpić do księgarni, ot tak, przy okazji, przechodząc obok ulicą. Wielu nie wybrałoby książki na prezent, gdyby nie była łatwo dostępna. Wielu nie wiedziałoby, że się ukazał interesujący tytuł, gdyby nie zobaczyli go na naszej wystawie.
I wiem, że tak jest w innych małych miejscowościach, gdzie jeszcze ocalały księgarnie. Dlatego właśnie podpisałam list w sprawie "Ustawy".

A także dlatego, że chcę bronić istnienia swojej profesji, której nie uda się ocalić, jeśli nie dostrzeże się w niej roli instytucji kulturalnej, a nie tylko zwykłego punktu handlowego.

niedziela, 31 sierpnia 2014

Księgarnie to samo zło.



Okazuje się, że księgarnie są straszne. A księgarze to najwięksi wrogowie naszego społeczeństwa.

Taki obraz maluje się od kilku miesięcy w mediach, a nasila w ostatnich tygodniach. Co ciekawe, taki pogląd nie został zapoczątkowany przez korporacje walczące z konkurencją (jakże słabą, w postaci obecnych księgarń niezależnych), nie rozpowszechniają go zwolennicy analfabetyzmu, ani wrogowie książki. Takie stwierdzenia usłyszeliśmy od premiera, minister edukacji, a nawet ministra kultury.
Okazuje się, że polskie księgarnie powinny się utrzymać ze sprzedaży kilku, czasem kilkudziesięciu książek dziennie (moja, w Światowym Dniu Książki sprzedaje od 30 do 50 egzemplarzy, wliczając w to - w dużej przewadze - kolorowanki i najcieńsze książeczki dla dzieci po 3,90zł). Nie mamy prawa do zarobku na podręcznikach, ponieważ to niemoralne.

Zostaliśmy obwinieni o wzrost cen podręczników, mimo, że księgarnie przeważnie stosują stałe narzuty, więc wzrost ceny jest proporcjonalny do podwyżki dokonanej przez wydawcę.
Zresztą od wielu lat to księgarze starają się o "Ustawę o książce", której istotnym elementem byłaby stała cena. Od lat nie widać cen drukowanych na podręcznikach, podczas gdy inni wydawcy często je stosują. I nie jest to przypadek. Wydawcy edukacyjni zostawiają sobie furtkę, aby tym łatwiej było podnosić cenę w każdym kolejnym sezonie.

W obecnej sytuacji wydawcy podręczników ochoczo przyłączyli się do degradowania pozycji księgarń stacjonarnych. Zdawałoby się: ta sama branża, ten sam rynek, firmy powinny się nawzajem popierać. Ale nie! Wydawcy edukacyjni dostrzegli wreszcie szansę dla siebie. Od lat podkopywali naszą pozycję, uparcie prąc do sprzedaży bezpośredniej w szkołach i wreszcie dopięli swego. 
Tyle, że jeszcze w zeszłym roku sprzedaż w szkole była niezgodna z polskim prawem (szkoła nie jest miejscem handlu, a nauczyciel nie ma zarejestrowanej działalności gospodarczej, aby jakąkolwiek sprzedaż detaliczną mógł prowadzić). Obecnie ministerstwo edukacji otworzyło nie furtkę, a bramę dla wydawców edukacyjnych, którzy masowo oferują podręczniki szkołom. Oczywiście szkoły (za pośrednictwem gmin) mają prawo zakupić te refundowane przez MEN ćwiczenia i podręczniki do 1 klasy - będzie to własność publiczna nabyta za pieniądze podatników. Ale proszę mi pokazać wydawcę podręczników, który nie oferuje nauczycielom zakupu książek do każdej innej klasy, nie tylko pierwszej. W dodatku za cenę przeważnie niższą niż nasza hurtowa.
To już nie jest wolny rynek, ale świadoma eksterminacja księgarń.

Nie ma instytucji, organizacji, środowiska w Polsce, które ujęło by się za księgarzami. Widocznie staliśmy się zbędni i niepożądani.
Rząd, w ramach walki ze słabym czytelnictwem, dostrzega tylko biblioteki. Jest też skłonny do pompatycznych akcji kulturalnych w stolicy, względnie kilku największych ośrodkach miejskich. Kultura na prowincji ma się promować sama.
Wydawcy beletrystyki i książek dla dzieci cenią sobie sprzedaż sieciom (powszechne jest, że nie tylko księgarskim!), bo tam mogą od ręki ulokować dużą część nakładu. Czy sprzedać? To już całkiem inna bajka. Ale liczą się przecież statystyki.
Wydawcy edukacyjni, sprzedający gigantyczne nakłady, nie potrzebują księgarń wcale, bo przecież bezpośrednie dotarcie do nauczyciela daje im szansę na przeforsowanie własnego podręcznika.
Wydawcy książek specjalistycznych i naukowych, już dawno zrezygnowali z dystrybucji tradycyjnej - i trudno się dziwić - popyt na ich książki jest wybiórczy, tylko w określonych miejscach i środowiskach.  
Pisarze, w tradycyjnej drodze książki do czytelnika, poprzez wydawcę i księgarnie, widzą wyłącznie swoją krzywdę - wierzą w to, że są samowystarczalni i selfpublishing dostarczy im sławy i bogactwa.
Czytelnicy wypowiadający się w internecie widzą tylko "okazje", super promocje, obniżki i przeceny. Gloryfikują strony wydawców, hurtowni (sprzedających detalistom!) lub Allegro, gdzie ceny bywają nawet niższe niż te oferowane nam-księgarzom. Nikt nie bierze pod uwagę, że jest też inne grono czytelników, które nadal nie dokonuje zakupów przez internet i książek poszukuje w księgarniach stacjonarnych. Krzyk, że Ci ludzie są dyskryminowani, bo mają coraz mniejszy dostęp do książki, nie podniósł się do tej porty tylko dlatego, bo to są zwykle ludzie mniej zaradni, cisi, nie posiadający sprytu "łowców okazji". Zbyt długo mam do czynienia z klientami, aby nie dostrzec jak są różni. Jak wielu z nich nigdy książki nie kupi, jeśli nie znajdzie jej na wyciągnięcie ręki.

Ten smutny rok 2014, kilka stowarzyszeń księgarskich chciało widzieć rokiem jubileuszowym: "650 lat w służbie książki". Pojawiło się hasło i parę imprez kulturalnych. Jednak będzie to w rzeczywistości rok upadku księgarń niezależnych. Przetrwają tylko niektóre, które znajdą ratunek w handlu innymi artykułami, książki traktując jak marginalny asortyment (oczywiście pogardzane przez "prawdziwych bibliofilów"). Albo te, które wdadzą się w sprytny handelek na aukcjach, wykorzystując chwilowe okazje, lub działając na granicy prawa.      
 
Moja księgarnia jeszcze istnieje, ale trzymamy się ostatkiem sił. W dodatku dostajemy co chwilę nożem w plecy. Np. jedna ze szkół zamówiła u nas podręczniki językowe dla klas pierwszych, w ramach dotacji. Czekały na odbiór od połowy wakacji. Tydzień przed końcem sierpnia dowiedzieliśmy się, że szkoła ich nie zakupi ponieważ znalazła inną ofertę w internecie. My zostajemy z towarem już opłaconym u dostawcy, bezzwrotnym, którego nikt już nie kupi. Nie tylko nie zarobiliśmy na tym ani grosza, ale mamy gigantyczną stratę. Jednak osoby decyzyjne w szkole nie poczuwają się do odpowiedzialności za swoje postępowanie. A ja, ze swoją naiwną wiarą w uczciwość ludzi, nie mam podkładki na piśmie, bo zamówienie zostało złożone telefonicznie.


Ale oczywiście, zgodnie ze wszystkimi tekstami w mediach, oświadczeniami PIK, UOKiK, MEN, wypowiedziami klientów itd. to JA - KSIĘGARZ jestem oszustem, zdziercą, krwiopijcą i zakałą polskiego społeczeństwa.
Dziękuję za wyraz takiego "uznania" dla wieloletniej pracy z książkami.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Czy Elementarz jest "darmowy"?



Tylko naiwni sądzą, że dostaną coś darmo... Oczywiście hasło "darmowy elementarz" zostało sprokurowane jako efektowny element kampanii wyborczej. Koszt "darmowego" podręcznika poniesiemy wszyscy, ponieważ finansowany jest z publicznego budżetu. w dodatku bez zachowania jakichkolwiek zasad wydawania tychże publicznych pieniędzy (bez przetargów, konsultacji, zasięgnięcia opinii społecznej, zachowania praw ekonomii itd.).
Przy czym, wyjątkowo przykre jest to, że dla uzasadnienia błyskawicznie przeprowadzonej ingerencji w wolny rynek, politycy posunęli się do całego szeregu pół-prawd (żeby nie powiedzieć kłamstw).

Nieprawda pierwsza:
"Rodzice przepłacają za zestawy podręczników wyłącznie z winy wydawców edukacyjnych, księgarń oraz innych uczestników rynku podręcznikowego."  
 
Uzasadnienie, że nie jest to prawdą znajduje się w moich poprzednich postach. Wprawdzie wydawcy ochoczo podnoszą ceny z roku na rok, jednak jeszcze niedawno, na rynku edukacyjnym, liczących się wydawnictw było całkiem sporo i można było wybrać podręczniki wartościowe, a nie najdroższe. Zestaw podręczników tworzą szkoły (nauczyciele), a więc to również w ich gestii jest, jak duże koszty poniesie rodzic.

Jednak ogromna odpowiedzialność za ponoszone przez rodziców koszty, spada na samo Ministerstwo Edukacji Narodowej.

W ciągu ostatnich lat MEN wprowadziło szereg reform, które wydawcom dały doskonały pretekst do wydrukowania zupełnie nowych podręczników, a rodziców zmusiły do zakupu pełnych zestawów, bez możliwości odkupienia od starszych roczników. Proces ten trwa do dziś. Roczniki obecnych szóstoklasistów i uczniów klas trzecich szkół średnich, przez wszystkie lata nauki kupują komplety składające się wyłącznie z nowych wydań podręczników. Nikt się w MEN nie zastanowił nad konsekwencją wprowadzenia tak głębokich reform, które objęły absolutnie wszystkie przedmioty i spowodowały, że rodzice musieli kupować wyłącznie nowe wydania książek.
Wydawcy to skrupulatnie wykorzystują. Ministerstwo wydaje zgodę (w postaci "numerów dopuszczeń") na zmianę podręczników nawet w przypadkach, gdy różnice w podstawie programowej przedmiotu są kosmetyczne. Znam kuriozalne przypadki, gdy jedyną różnicą w podręczniku jest jego okładka, ze ślicznym znaczkiem "nowa podstawa programowa".  Ale cena jego też jest "nowa".

Zamiast robić rewolucję i uwłaszczać rynek podręczników, MEN powinien był już dawno przyjrzeć się praktykom wydawców i ukrócić je na mocy prawnych zarządzeń.
Wystarczyło nie wydawać numerów dopuszczeń dla podręczników, które nie nadawały się do odsprzedaży ponieważ zawierały elementy ćwiczeń (miejsca do wypełniania zadań przez ucznia). Wystarczyło też zobowiązać wydawnictwa, by prócz gotowych zestawów podręczników (np. krytykowanych obecnie pakietów do klas 1-3), musiały udostępniać ich poszczególne składowe. Wówczas każdy rodzic chcący zaoszczędzić mógłby kupować nowe wyłącznie ćwiczenia, a w podręczniki zaopatrywać się na rynku wtórnym.
Aby oddać sprawiedliwość muszę nadmienić, że większość wydawców tak właśnie robi: oprócz pakietów udostępnia ich składowe luzem. Jednak z roku na rok, wyraźnie rośnie tendencja zarówno do kupowania jak i wydawania kompletów.
Niestety są wydawcy, którzy nie tylko podręczniki do klas 1-3 udostępniają wyłącznie w pakietach. W dodatku każdego roku zmieniają zawartości pakietów z tego samego cyklu (dodając lub ujmując gratisowe elementy typu nagrania, liczydła, kolorowe linijki, mapki itp.). Taki sposób postępowania uniemożliwia praktycznie wykorzystanie zeszłorocznego pakietu, ponieważ nie będzie on zgodny w 100% z pakietem tegorocznym. Praktyki tego wydawnictwa, które ja uważam za zdecydowanie niemoralne, nie wzbudziły obiekcji MEN od wielu lat - są dopuszczane do użytku szkolnego bez problemu.  

Nieprawda druga:
"W Polsce wiele rodzin nie stać na zakup podręczników i nikt nic z tym nie robił, aż to tej pory, gdy wymyślono 'darmowy' elementarz."

Nie wątpię, że statystyki nie darmo biją na alarm iż coraz więcej Polaków żyje w ubóstwie. Jednak w przypadku wyposażenia dziecka do szkoły od wielu lat istniała tzw. wyprawka. Jest to
Rządowy program pomocy uczniom polegający na dofinansowaniu podręczników, oraz pomocy szkolnych, dla rodzin o niewysokiej średniej na osobę. Pomoc ta również obejmuje uczniów niepełnosprawnych i wymagających specjalnych pomocy dydaktycznych.
Pomoc w zakupie podręczników oferują też rozmaite programy pomocy społecznej, fundacje itp. Dlatego jestem przekonana, że większość osób chcących zapewnić dziecku szkolne wyposażenie, znajduje na to sposób.
Obawiam się, że teraz zaczną się powoli kłopoty. Wraz z wprowadzaniem "darmowych podręczników" MEN przesuwa na nie fundusze przeznaczane do tej pory na "wyprawkę".
W ten sposób Państwo obdarowuje wszystkich jedynym słusznym elementarzem, odbierając równocześnie szansę na skuteczniejszą pomoc rodzinom w najtrudniejszej sytuacji finansowej.     

Nieprawda trzecia:
"Nadmiar pomocy oferowanych przez wydawców, zwłaszcza pakiety do nauczania początkowego, są złe. Zmuszają nauczycieli do bezmyślnej, mało kreatywnej pracy z ćwiczeniami, kartami, wycinankami, testami itp. A rodziców tym samym zmuszają do zbyt dużych wydatków."
 
Obawiam się, że wielu nauczycieli z wdzięcznością zaakceptowało fakt, że wydawcy z biegiem lat oferowali coraz to większą "obudowę" do swych podręczników. I wcale nie z lenistwa, ale dlatego, że pomoce dydaktyczne pozwalają urozmaicić naukę, wykorzystać lepiej czas lekcyjny, sprawić, że przedmiot wyda się dziecku bardziej atrakcyjny.
Ponadto, tak jak pisałam wcześniej, osoby świadome swojego stylu nauczania, zwykle polecały zakupić dokładnie takie materiały, jakie będą na lekcjach wykorzystywane.
A wydawcy, szanujący odbiorcę swoich produktów, umożliwiali mu taki wybór.
Nie wiem nic o tym, aby nauczyciel chcący stosować swoje własne materiały i bardzo osobiste metody dydaktyczne, nie mógł tego robić, pod warunkiem, że przekazał uczniom treść zawartą w podstawie programowej przedmiotu. Dlatego nie rozumiem: czemu musi być wywarta tak ogromna presja na nauczycieli, w postaci jedynego elementarza, aby zaczęli twórczo pracować z uczniami? Albo MEN ma bardzo złe zdanie o polskich nauczycielach, albo tak naprawdę zupełnie nie o to chodzi.   

Nieprawda czwarta:
"Dajemy Wam elementarz za darmo".

Rządowy podręcznik wcale nie jest darmowy.
Po pierwsze płacimy za niego wszyscy, bez względu na to czy mamy dzieci i czy idą akurat do 1 klasy.
Po drugie napisanie go, wydanie, wydrukowanie, dystrybucja - kosztują. Nie będę analizować ile pieniędzy pochłoną kolejne etapy powstawiania nowego elementarza. Od czasu do czasu pojawiają się w mediach skrawki informacji na ten temat i wyliczeń. Wydaje mi się jednak, ze mało kto się zastanawia nad faktem, że skoro podręcznik nie będzie sprzedawany rodzicom indywidualnie, ktoś w szkołach będzie musiał przejąć rolę dystrybutorów. Pracownicy szkół zostaną obarczeni dodatkowymi obowiązkami związanymi z administrowaniem nabytych podręczników. Trzeba je będzie zamawiać, sprowadzać, rozdzielać, ewidencjonować, oceniać ich stan zużycia, rozdysponowywać następnym rocznikom itd. Pewnie znajdą się tacy, którzy powiedzą "dobrze im tak - niech trochę popracują". Prawda jest jednak taka, że szkoła ma uczyć, a nie bawić się w zarządzanie zasobami podręczników. Ponadto czas spędzony na administrowaniu też kosztuje.
A więc jak jest - darmo czy nie darmo?

środa, 13 sierpnia 2014

Koszty podręczników a szkoła.



Wraz ze zamianą ustrojową zakończyła się, znana z czasów PRL-u, dystrybucja podręczników przez szkoły. Wiązało się to przede wszystkim ze zmianą płatnika, bowiem to nie Państwo (szkoła) było od tej pory właścicielem książek, ale prywatne osoby. Do księgarń zaczęli napływać rodzice po zakup podręczników. Wkrótce okazało się, że zgodnie z najnowszymi trendami w pedagogice, oraz zasadami wolnego rynku, podręczniki do jednego przedmiotu mogą być różne i wydawane przez kilku niezależnych wydawców. Rzecz jasna sprawiło to kłopot niejednemu rodzicowi, który dopiero przychodząc do księgarni dowiadywał się, że bez szczegółowego wykazu ze szkoły podręczników nie kupi. I tak, zrodziła się tęsknota za jednym podręcznikiem dla wszystkich, otrzymywanym w szkole. Najlepiej za darmo.

W tym roku politycy podchwycili to marzenie wielu rodziców i postanowili je spełnić.
Jakim kosztem?

Kosztem rodziców. Powoli rezygnuje się z wyprawek, czyli refinansowania wydatków na szkołę najbiedniejszych rodzin w kraju. W tym roku pierwszoklasiści nie będą mogli się ubiegać o dofinansowanie szkolnej wyprawki, bo dostaną darmowy elementarz. W kolejnych latach z refinansowania wyposażenia dziecka do szkoły będą musiały zrezygnować kolejne niezamożne rodziny. W zamian wszyscy (bez względu na poziom życia) będą otrzymywać darmowy podręcznik, lub refundację kilku podręczników przedmiotowych.
Osobiście uważam, że jest to dziwnie pojęta sprawiedliwość społeczna, tym bardziej, że hasło "darmowej edukacji", zagwarantowanej Polakom przez konstytucję, nadal nie będzie realizowane. Wszyscy rodzice uczniów wiedzą, że koszty ponoszone na szkołę to nie tylko elementarz. To cały zestaw przyborów noszonych co dzień w tornistrze, to ubranie sportowe i galowe, to opłaty klasowe, a nierzadko także dofinansowywanie wyposażenia klasy np. przez składki na papier ksero, teczki na prace ręczne albo firanki.     

Kosztem ubocznym "darmowego elementarza" jest również odebranie możliwości wyboru podręcznika przez nauczyciela. Prawo takie uważam za niezwykle ważne, ponieważ to nauczyciel decyduje o sposobie nauczania i jest w stanie ocenić, które pomoce w jego stylu pracy, w określonej grupie dzieci, najlepiej spełnią swoją rolę.

I tu niestety muszę przejść do negatywnej strony wybierania podręczników przez nauczycieli. Na skutek korupcji ze strony wydawców i ich przedstawicieli handlowych, czasem na skutek niefrasobliwości lub braku zainteresowania konsekwencjami swojego wyboru, niektórzy nauczyciele narzucają rodzicom obowiązek zakupu dużych, drogich zestawów książek.
Nie chcę, aby moja wypowiedź została odebrana jako generalny zarzut wobec nauczycieli. Mając do czynienia z dziesiątkami wykazów z różnych szkół, przekonałam się, że się bardzo od siebie różnią. Jedne składają się tylko z niezbędnych podręczników, względnie ćwiczeń do przedmiotów, na których faktycznie zostaną wykorzystane. Inne zawierają wszelkie możliwe pomoce do danego przedmiotu oferowane przez wydawcę. Rodzice skarżą się nam przy zakupie do kolejnej klasy, że dziecko wypełniło w ćwiczeniu zaledwie 3 strony, a z wycinanki nigdy nie skorzystało... Jedne szkoły mają wykazy podręczników niezmienne od wielu lat (chyba, że MEN wprowadzał akurat reformę), inne zmieniają tytuły i wydawnictwa co roku, tak, że rodzice nie mogą odkupić prawie żadnego podręcznika od starszych roczników. Każdego lata, przy kasie, podsumowujemy komplety podręczników do tych samych klas. Różnice w cenach kompletów w zależności od ich zawartości sięgają nie raz 30%.

Takim sposobem, już na poziomie szkoły można oszczędzić rodzicom sporą część wydatku, wybierając tytuły rozsądnie. Nie wspomnę już o różnych dodatkowych testach, sprawdzianach, ćwiczeniach, które są uczniom "dorzucane" w ciągu roku szkolnego. W dodatku często nielegalnie, bo w szkole handlować nie wolno, a tym bardziej nie powinien w tym uczestniczyć nauczyciel. W polskim prawie jest na ten temat konkretna wykładnia, ale dziwnym trafem, od wielu lat, taki proceder w szkołach się odbywa - nauczyciele sprzedają podręczniki. Mało tego, jest to aprobowane społecznie, ponieważ rodzice za cenę kilku procent zniżki (a czasem i bez niej) są skłonni przymykać oko na nie-fiskalną sprzedaż. 
Po zaprezentowaniu udziału szkoły w kształtowaniu kosztów nauki w Polsce, pozostaje rozważyć, czy ceny podręczników są rzeczywiście horrendalne. Tzw. pakiet do zajęć zintegrowanych kosztuje w tym roku około 300 zł (licząc po cenach detalicznych bez rabatów). Do tego powiedzmy podręczniki do języka obcego (czasem dwóch). Całość 350-400 zł (często mniej, bo da się kupić z rabatem). Uczeń korzystać z nich będzie przez 10 miesięcy nauki. A zatem miesięcznie wydajemy od 35 do 40 zł na wykształcenie dziecka.
W tym samym czasie wiele mam kupi krem do twarzy za 55zł, niejeden tatuś wypije 10 piw, ktoś inny będzie zjadał co dzień lody lub chipsy, a jeszcze ktoś inny kupi dziecku komputerową "strzelankę"...

Ponieważ najprawdopodobniej zakupiłeś zestaw podręczników z rabatem, wydałeś jeszcze mniejszą kwotę niż przykładowa. Czy jesteś pewien, że Twoja inwestycja w podręczniki, służące wykształceniu dziecka, jest wyjątkowo duża?