niedziela, 31 sierpnia 2014

Księgarnie to samo zło.



Okazuje się, że księgarnie są straszne. A księgarze to najwięksi wrogowie naszego społeczeństwa.

Taki obraz maluje się od kilku miesięcy w mediach, a nasila w ostatnich tygodniach. Co ciekawe, taki pogląd nie został zapoczątkowany przez korporacje walczące z konkurencją (jakże słabą, w postaci obecnych księgarń niezależnych), nie rozpowszechniają go zwolennicy analfabetyzmu, ani wrogowie książki. Takie stwierdzenia usłyszeliśmy od premiera, minister edukacji, a nawet ministra kultury.
Okazuje się, że polskie księgarnie powinny się utrzymać ze sprzedaży kilku, czasem kilkudziesięciu książek dziennie (moja, w Światowym Dniu Książki sprzedaje od 30 do 50 egzemplarzy, wliczając w to - w dużej przewadze - kolorowanki i najcieńsze książeczki dla dzieci po 3,90zł). Nie mamy prawa do zarobku na podręcznikach, ponieważ to niemoralne.

Zostaliśmy obwinieni o wzrost cen podręczników, mimo, że księgarnie przeważnie stosują stałe narzuty, więc wzrost ceny jest proporcjonalny do podwyżki dokonanej przez wydawcę.
Zresztą od wielu lat to księgarze starają się o "Ustawę o książce", której istotnym elementem byłaby stała cena. Od lat nie widać cen drukowanych na podręcznikach, podczas gdy inni wydawcy często je stosują. I nie jest to przypadek. Wydawcy edukacyjni zostawiają sobie furtkę, aby tym łatwiej było podnosić cenę w każdym kolejnym sezonie.

W obecnej sytuacji wydawcy podręczników ochoczo przyłączyli się do degradowania pozycji księgarń stacjonarnych. Zdawałoby się: ta sama branża, ten sam rynek, firmy powinny się nawzajem popierać. Ale nie! Wydawcy edukacyjni dostrzegli wreszcie szansę dla siebie. Od lat podkopywali naszą pozycję, uparcie prąc do sprzedaży bezpośredniej w szkołach i wreszcie dopięli swego. 
Tyle, że jeszcze w zeszłym roku sprzedaż w szkole była niezgodna z polskim prawem (szkoła nie jest miejscem handlu, a nauczyciel nie ma zarejestrowanej działalności gospodarczej, aby jakąkolwiek sprzedaż detaliczną mógł prowadzić). Obecnie ministerstwo edukacji otworzyło nie furtkę, a bramę dla wydawców edukacyjnych, którzy masowo oferują podręczniki szkołom. Oczywiście szkoły (za pośrednictwem gmin) mają prawo zakupić te refundowane przez MEN ćwiczenia i podręczniki do 1 klasy - będzie to własność publiczna nabyta za pieniądze podatników. Ale proszę mi pokazać wydawcę podręczników, który nie oferuje nauczycielom zakupu książek do każdej innej klasy, nie tylko pierwszej. W dodatku za cenę przeważnie niższą niż nasza hurtowa.
To już nie jest wolny rynek, ale świadoma eksterminacja księgarń.

Nie ma instytucji, organizacji, środowiska w Polsce, które ujęło by się za księgarzami. Widocznie staliśmy się zbędni i niepożądani.
Rząd, w ramach walki ze słabym czytelnictwem, dostrzega tylko biblioteki. Jest też skłonny do pompatycznych akcji kulturalnych w stolicy, względnie kilku największych ośrodkach miejskich. Kultura na prowincji ma się promować sama.
Wydawcy beletrystyki i książek dla dzieci cenią sobie sprzedaż sieciom (powszechne jest, że nie tylko księgarskim!), bo tam mogą od ręki ulokować dużą część nakładu. Czy sprzedać? To już całkiem inna bajka. Ale liczą się przecież statystyki.
Wydawcy edukacyjni, sprzedający gigantyczne nakłady, nie potrzebują księgarń wcale, bo przecież bezpośrednie dotarcie do nauczyciela daje im szansę na przeforsowanie własnego podręcznika.
Wydawcy książek specjalistycznych i naukowych, już dawno zrezygnowali z dystrybucji tradycyjnej - i trudno się dziwić - popyt na ich książki jest wybiórczy, tylko w określonych miejscach i środowiskach.  
Pisarze, w tradycyjnej drodze książki do czytelnika, poprzez wydawcę i księgarnie, widzą wyłącznie swoją krzywdę - wierzą w to, że są samowystarczalni i selfpublishing dostarczy im sławy i bogactwa.
Czytelnicy wypowiadający się w internecie widzą tylko "okazje", super promocje, obniżki i przeceny. Gloryfikują strony wydawców, hurtowni (sprzedających detalistom!) lub Allegro, gdzie ceny bywają nawet niższe niż te oferowane nam-księgarzom. Nikt nie bierze pod uwagę, że jest też inne grono czytelników, które nadal nie dokonuje zakupów przez internet i książek poszukuje w księgarniach stacjonarnych. Krzyk, że Ci ludzie są dyskryminowani, bo mają coraz mniejszy dostęp do książki, nie podniósł się do tej porty tylko dlatego, bo to są zwykle ludzie mniej zaradni, cisi, nie posiadający sprytu "łowców okazji". Zbyt długo mam do czynienia z klientami, aby nie dostrzec jak są różni. Jak wielu z nich nigdy książki nie kupi, jeśli nie znajdzie jej na wyciągnięcie ręki.

Ten smutny rok 2014, kilka stowarzyszeń księgarskich chciało widzieć rokiem jubileuszowym: "650 lat w służbie książki". Pojawiło się hasło i parę imprez kulturalnych. Jednak będzie to w rzeczywistości rok upadku księgarń niezależnych. Przetrwają tylko niektóre, które znajdą ratunek w handlu innymi artykułami, książki traktując jak marginalny asortyment (oczywiście pogardzane przez "prawdziwych bibliofilów"). Albo te, które wdadzą się w sprytny handelek na aukcjach, wykorzystując chwilowe okazje, lub działając na granicy prawa.      
 
Moja księgarnia jeszcze istnieje, ale trzymamy się ostatkiem sił. W dodatku dostajemy co chwilę nożem w plecy. Np. jedna ze szkół zamówiła u nas podręczniki językowe dla klas pierwszych, w ramach dotacji. Czekały na odbiór od połowy wakacji. Tydzień przed końcem sierpnia dowiedzieliśmy się, że szkoła ich nie zakupi ponieważ znalazła inną ofertę w internecie. My zostajemy z towarem już opłaconym u dostawcy, bezzwrotnym, którego nikt już nie kupi. Nie tylko nie zarobiliśmy na tym ani grosza, ale mamy gigantyczną stratę. Jednak osoby decyzyjne w szkole nie poczuwają się do odpowiedzialności za swoje postępowanie. A ja, ze swoją naiwną wiarą w uczciwość ludzi, nie mam podkładki na piśmie, bo zamówienie zostało złożone telefonicznie.


Ale oczywiście, zgodnie ze wszystkimi tekstami w mediach, oświadczeniami PIK, UOKiK, MEN, wypowiedziami klientów itd. to JA - KSIĘGARZ jestem oszustem, zdziercą, krwiopijcą i zakałą polskiego społeczeństwa.
Dziękuję za wyraz takiego "uznania" dla wieloletniej pracy z książkami.

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Czy Elementarz jest "darmowy"?



Tylko naiwni sądzą, że dostaną coś darmo... Oczywiście hasło "darmowy elementarz" zostało sprokurowane jako efektowny element kampanii wyborczej. Koszt "darmowego" podręcznika poniesiemy wszyscy, ponieważ finansowany jest z publicznego budżetu. w dodatku bez zachowania jakichkolwiek zasad wydawania tychże publicznych pieniędzy (bez przetargów, konsultacji, zasięgnięcia opinii społecznej, zachowania praw ekonomii itd.).
Przy czym, wyjątkowo przykre jest to, że dla uzasadnienia błyskawicznie przeprowadzonej ingerencji w wolny rynek, politycy posunęli się do całego szeregu pół-prawd (żeby nie powiedzieć kłamstw).

Nieprawda pierwsza:
"Rodzice przepłacają za zestawy podręczników wyłącznie z winy wydawców edukacyjnych, księgarń oraz innych uczestników rynku podręcznikowego."  
 
Uzasadnienie, że nie jest to prawdą znajduje się w moich poprzednich postach. Wprawdzie wydawcy ochoczo podnoszą ceny z roku na rok, jednak jeszcze niedawno, na rynku edukacyjnym, liczących się wydawnictw było całkiem sporo i można było wybrać podręczniki wartościowe, a nie najdroższe. Zestaw podręczników tworzą szkoły (nauczyciele), a więc to również w ich gestii jest, jak duże koszty poniesie rodzic.

Jednak ogromna odpowiedzialność za ponoszone przez rodziców koszty, spada na samo Ministerstwo Edukacji Narodowej.

W ciągu ostatnich lat MEN wprowadziło szereg reform, które wydawcom dały doskonały pretekst do wydrukowania zupełnie nowych podręczników, a rodziców zmusiły do zakupu pełnych zestawów, bez możliwości odkupienia od starszych roczników. Proces ten trwa do dziś. Roczniki obecnych szóstoklasistów i uczniów klas trzecich szkół średnich, przez wszystkie lata nauki kupują komplety składające się wyłącznie z nowych wydań podręczników. Nikt się w MEN nie zastanowił nad konsekwencją wprowadzenia tak głębokich reform, które objęły absolutnie wszystkie przedmioty i spowodowały, że rodzice musieli kupować wyłącznie nowe wydania książek.
Wydawcy to skrupulatnie wykorzystują. Ministerstwo wydaje zgodę (w postaci "numerów dopuszczeń") na zmianę podręczników nawet w przypadkach, gdy różnice w podstawie programowej przedmiotu są kosmetyczne. Znam kuriozalne przypadki, gdy jedyną różnicą w podręczniku jest jego okładka, ze ślicznym znaczkiem "nowa podstawa programowa".  Ale cena jego też jest "nowa".

Zamiast robić rewolucję i uwłaszczać rynek podręczników, MEN powinien był już dawno przyjrzeć się praktykom wydawców i ukrócić je na mocy prawnych zarządzeń.
Wystarczyło nie wydawać numerów dopuszczeń dla podręczników, które nie nadawały się do odsprzedaży ponieważ zawierały elementy ćwiczeń (miejsca do wypełniania zadań przez ucznia). Wystarczyło też zobowiązać wydawnictwa, by prócz gotowych zestawów podręczników (np. krytykowanych obecnie pakietów do klas 1-3), musiały udostępniać ich poszczególne składowe. Wówczas każdy rodzic chcący zaoszczędzić mógłby kupować nowe wyłącznie ćwiczenia, a w podręczniki zaopatrywać się na rynku wtórnym.
Aby oddać sprawiedliwość muszę nadmienić, że większość wydawców tak właśnie robi: oprócz pakietów udostępnia ich składowe luzem. Jednak z roku na rok, wyraźnie rośnie tendencja zarówno do kupowania jak i wydawania kompletów.
Niestety są wydawcy, którzy nie tylko podręczniki do klas 1-3 udostępniają wyłącznie w pakietach. W dodatku każdego roku zmieniają zawartości pakietów z tego samego cyklu (dodając lub ujmując gratisowe elementy typu nagrania, liczydła, kolorowe linijki, mapki itp.). Taki sposób postępowania uniemożliwia praktycznie wykorzystanie zeszłorocznego pakietu, ponieważ nie będzie on zgodny w 100% z pakietem tegorocznym. Praktyki tego wydawnictwa, które ja uważam za zdecydowanie niemoralne, nie wzbudziły obiekcji MEN od wielu lat - są dopuszczane do użytku szkolnego bez problemu.  

Nieprawda druga:
"W Polsce wiele rodzin nie stać na zakup podręczników i nikt nic z tym nie robił, aż to tej pory, gdy wymyślono 'darmowy' elementarz."

Nie wątpię, że statystyki nie darmo biją na alarm iż coraz więcej Polaków żyje w ubóstwie. Jednak w przypadku wyposażenia dziecka do szkoły od wielu lat istniała tzw. wyprawka. Jest to
Rządowy program pomocy uczniom polegający na dofinansowaniu podręczników, oraz pomocy szkolnych, dla rodzin o niewysokiej średniej na osobę. Pomoc ta również obejmuje uczniów niepełnosprawnych i wymagających specjalnych pomocy dydaktycznych.
Pomoc w zakupie podręczników oferują też rozmaite programy pomocy społecznej, fundacje itp. Dlatego jestem przekonana, że większość osób chcących zapewnić dziecku szkolne wyposażenie, znajduje na to sposób.
Obawiam się, że teraz zaczną się powoli kłopoty. Wraz z wprowadzaniem "darmowych podręczników" MEN przesuwa na nie fundusze przeznaczane do tej pory na "wyprawkę".
W ten sposób Państwo obdarowuje wszystkich jedynym słusznym elementarzem, odbierając równocześnie szansę na skuteczniejszą pomoc rodzinom w najtrudniejszej sytuacji finansowej.     

Nieprawda trzecia:
"Nadmiar pomocy oferowanych przez wydawców, zwłaszcza pakiety do nauczania początkowego, są złe. Zmuszają nauczycieli do bezmyślnej, mało kreatywnej pracy z ćwiczeniami, kartami, wycinankami, testami itp. A rodziców tym samym zmuszają do zbyt dużych wydatków."
 
Obawiam się, że wielu nauczycieli z wdzięcznością zaakceptowało fakt, że wydawcy z biegiem lat oferowali coraz to większą "obudowę" do swych podręczników. I wcale nie z lenistwa, ale dlatego, że pomoce dydaktyczne pozwalają urozmaicić naukę, wykorzystać lepiej czas lekcyjny, sprawić, że przedmiot wyda się dziecku bardziej atrakcyjny.
Ponadto, tak jak pisałam wcześniej, osoby świadome swojego stylu nauczania, zwykle polecały zakupić dokładnie takie materiały, jakie będą na lekcjach wykorzystywane.
A wydawcy, szanujący odbiorcę swoich produktów, umożliwiali mu taki wybór.
Nie wiem nic o tym, aby nauczyciel chcący stosować swoje własne materiały i bardzo osobiste metody dydaktyczne, nie mógł tego robić, pod warunkiem, że przekazał uczniom treść zawartą w podstawie programowej przedmiotu. Dlatego nie rozumiem: czemu musi być wywarta tak ogromna presja na nauczycieli, w postaci jedynego elementarza, aby zaczęli twórczo pracować z uczniami? Albo MEN ma bardzo złe zdanie o polskich nauczycielach, albo tak naprawdę zupełnie nie o to chodzi.   

Nieprawda czwarta:
"Dajemy Wam elementarz za darmo".

Rządowy podręcznik wcale nie jest darmowy.
Po pierwsze płacimy za niego wszyscy, bez względu na to czy mamy dzieci i czy idą akurat do 1 klasy.
Po drugie napisanie go, wydanie, wydrukowanie, dystrybucja - kosztują. Nie będę analizować ile pieniędzy pochłoną kolejne etapy powstawiania nowego elementarza. Od czasu do czasu pojawiają się w mediach skrawki informacji na ten temat i wyliczeń. Wydaje mi się jednak, ze mało kto się zastanawia nad faktem, że skoro podręcznik nie będzie sprzedawany rodzicom indywidualnie, ktoś w szkołach będzie musiał przejąć rolę dystrybutorów. Pracownicy szkół zostaną obarczeni dodatkowymi obowiązkami związanymi z administrowaniem nabytych podręczników. Trzeba je będzie zamawiać, sprowadzać, rozdzielać, ewidencjonować, oceniać ich stan zużycia, rozdysponowywać następnym rocznikom itd. Pewnie znajdą się tacy, którzy powiedzą "dobrze im tak - niech trochę popracują". Prawda jest jednak taka, że szkoła ma uczyć, a nie bawić się w zarządzanie zasobami podręczników. Ponadto czas spędzony na administrowaniu też kosztuje.
A więc jak jest - darmo czy nie darmo?

środa, 13 sierpnia 2014

Koszty podręczników a szkoła.



Wraz ze zamianą ustrojową zakończyła się, znana z czasów PRL-u, dystrybucja podręczników przez szkoły. Wiązało się to przede wszystkim ze zmianą płatnika, bowiem to nie Państwo (szkoła) było od tej pory właścicielem książek, ale prywatne osoby. Do księgarń zaczęli napływać rodzice po zakup podręczników. Wkrótce okazało się, że zgodnie z najnowszymi trendami w pedagogice, oraz zasadami wolnego rynku, podręczniki do jednego przedmiotu mogą być różne i wydawane przez kilku niezależnych wydawców. Rzecz jasna sprawiło to kłopot niejednemu rodzicowi, który dopiero przychodząc do księgarni dowiadywał się, że bez szczegółowego wykazu ze szkoły podręczników nie kupi. I tak, zrodziła się tęsknota za jednym podręcznikiem dla wszystkich, otrzymywanym w szkole. Najlepiej za darmo.

W tym roku politycy podchwycili to marzenie wielu rodziców i postanowili je spełnić.
Jakim kosztem?

Kosztem rodziców. Powoli rezygnuje się z wyprawek, czyli refinansowania wydatków na szkołę najbiedniejszych rodzin w kraju. W tym roku pierwszoklasiści nie będą mogli się ubiegać o dofinansowanie szkolnej wyprawki, bo dostaną darmowy elementarz. W kolejnych latach z refinansowania wyposażenia dziecka do szkoły będą musiały zrezygnować kolejne niezamożne rodziny. W zamian wszyscy (bez względu na poziom życia) będą otrzymywać darmowy podręcznik, lub refundację kilku podręczników przedmiotowych.
Osobiście uważam, że jest to dziwnie pojęta sprawiedliwość społeczna, tym bardziej, że hasło "darmowej edukacji", zagwarantowanej Polakom przez konstytucję, nadal nie będzie realizowane. Wszyscy rodzice uczniów wiedzą, że koszty ponoszone na szkołę to nie tylko elementarz. To cały zestaw przyborów noszonych co dzień w tornistrze, to ubranie sportowe i galowe, to opłaty klasowe, a nierzadko także dofinansowywanie wyposażenia klasy np. przez składki na papier ksero, teczki na prace ręczne albo firanki.     

Kosztem ubocznym "darmowego elementarza" jest również odebranie możliwości wyboru podręcznika przez nauczyciela. Prawo takie uważam za niezwykle ważne, ponieważ to nauczyciel decyduje o sposobie nauczania i jest w stanie ocenić, które pomoce w jego stylu pracy, w określonej grupie dzieci, najlepiej spełnią swoją rolę.

I tu niestety muszę przejść do negatywnej strony wybierania podręczników przez nauczycieli. Na skutek korupcji ze strony wydawców i ich przedstawicieli handlowych, czasem na skutek niefrasobliwości lub braku zainteresowania konsekwencjami swojego wyboru, niektórzy nauczyciele narzucają rodzicom obowiązek zakupu dużych, drogich zestawów książek.
Nie chcę, aby moja wypowiedź została odebrana jako generalny zarzut wobec nauczycieli. Mając do czynienia z dziesiątkami wykazów z różnych szkół, przekonałam się, że się bardzo od siebie różnią. Jedne składają się tylko z niezbędnych podręczników, względnie ćwiczeń do przedmiotów, na których faktycznie zostaną wykorzystane. Inne zawierają wszelkie możliwe pomoce do danego przedmiotu oferowane przez wydawcę. Rodzice skarżą się nam przy zakupie do kolejnej klasy, że dziecko wypełniło w ćwiczeniu zaledwie 3 strony, a z wycinanki nigdy nie skorzystało... Jedne szkoły mają wykazy podręczników niezmienne od wielu lat (chyba, że MEN wprowadzał akurat reformę), inne zmieniają tytuły i wydawnictwa co roku, tak, że rodzice nie mogą odkupić prawie żadnego podręcznika od starszych roczników. Każdego lata, przy kasie, podsumowujemy komplety podręczników do tych samych klas. Różnice w cenach kompletów w zależności od ich zawartości sięgają nie raz 30%.

Takim sposobem, już na poziomie szkoły można oszczędzić rodzicom sporą część wydatku, wybierając tytuły rozsądnie. Nie wspomnę już o różnych dodatkowych testach, sprawdzianach, ćwiczeniach, które są uczniom "dorzucane" w ciągu roku szkolnego. W dodatku często nielegalnie, bo w szkole handlować nie wolno, a tym bardziej nie powinien w tym uczestniczyć nauczyciel. W polskim prawie jest na ten temat konkretna wykładnia, ale dziwnym trafem, od wielu lat, taki proceder w szkołach się odbywa - nauczyciele sprzedają podręczniki. Mało tego, jest to aprobowane społecznie, ponieważ rodzice za cenę kilku procent zniżki (a czasem i bez niej) są skłonni przymykać oko na nie-fiskalną sprzedaż. 
Po zaprezentowaniu udziału szkoły w kształtowaniu kosztów nauki w Polsce, pozostaje rozważyć, czy ceny podręczników są rzeczywiście horrendalne. Tzw. pakiet do zajęć zintegrowanych kosztuje w tym roku około 300 zł (licząc po cenach detalicznych bez rabatów). Do tego powiedzmy podręczniki do języka obcego (czasem dwóch). Całość 350-400 zł (często mniej, bo da się kupić z rabatem). Uczeń korzystać z nich będzie przez 10 miesięcy nauki. A zatem miesięcznie wydajemy od 35 do 40 zł na wykształcenie dziecka.
W tym samym czasie wiele mam kupi krem do twarzy za 55zł, niejeden tatuś wypije 10 piw, ktoś inny będzie zjadał co dzień lody lub chipsy, a jeszcze ktoś inny kupi dziecku komputerową "strzelankę"...

Ponieważ najprawdopodobniej zakupiłeś zestaw podręczników z rabatem, wydałeś jeszcze mniejszą kwotę niż przykładowa. Czy jesteś pewien, że Twoja inwestycja w podręczniki, służące wykształceniu dziecka, jest wyjątkowo duża?

wtorek, 12 sierpnia 2014

Nie zgadzam się




Wyobraziłam sobie, że mój blog będzie (w nieco sentymentalny sposób) uchylał rąbka kotary, która przed klientem skrywa pracę księgarza. Tymczasem aktualne problemy księgarstwa wzięły górę i wręcz MUSZĘ się odnieść do sytuacji na rynku podręczników.

Wczoraj sekcja edukacyjna Polskiej Izby Książki wydała oświadczenie-poradę "Jak nie przepłacać za podręczniki". W swoim tekście, w sposób mało zawoalowany, dają do zrozumienia, że księgarnie nie są właściwym miejscem do zakupu podręczników, ponieważ zawyżają ceny i są winne wzrostowi tegorocznych wydatków na wyprawkę ucznia. NIE ZGADZAM SIĘ z takim postawieniem sprawy i czuję się w obowiązku przedstawić sytuację na rynku podręczników z innego punktu widzenia.

Jako księgarz nie czuję się w najmniejszym stopniu odpowiedzialna za wzrost cen podręczników i wysokie koszty uczniowskich zestawów. Od lat, w swojej księgarni stosuję te same marże (a zatem nie podwyższam ceny z własnej woli i dla własnego zysku). Równocześnie oferuję różnorodne formy rabatów, upustów i promocji. Wykonuję swój zawód najlepiej jak potrafię, ale jako, że księgarstwo jest gałęzią handlu, muszę dbać o przychód wystarczający na prowadzenie działalności. Trudno zatem spodziewać się, że sprzedam towar za cenę jego zakupu. 
Z pełną odpowiedzialnością oświadczam, że: WYSOKIE CENY I PODWYŻKI TO DOMENA WYDAWCÓW EDUKACYJNYCH. 
Każdego roku, przed nowym sezonem, wydawcy edukacyjni podnosili ceny podręczników. Czy było to uzasadnione? Zapewne w niektórych przypadkach tak. Jednak były podnoszone w równym stopniu ceny nowo wydrukowanych podręczników, co nakłady już wydrukowane i przechowywane z poprzednich sezonów (i już choćby to może budzić wątpliwości).
Jednak jeszcze parę lat temu wydawca na podręcznik ustalał cenę tzw. katalogową, a zatem sam brał odpowiedzialność za koszt zakupu swoich książek przez klienta końcowego. Dystrybutorzy (hurtownie i księgarnie) otrzymywali od tej ceny detalicznej upust. I jeśli było to w granicach ich możliwości (np. wielkość obrotu towarem im na to pozwalała) mogły się częścią tego upustu podzielić ze swoim klientem.
Obecnie wydawcy edukacyjni podjęli decyzję, że nie ustalają ceny detalicznej / katalogowej na swoje produkty. W PIK-owskim oświadczeniu wydawcy twierdzą, że "nie mają i nie mogą mieć wpływu na ceny, w jakich oferowane są podręczniki przez sprzedawców detalicznych".
Skoro jednak oferują dystrybutorom podręczniki w określonej cenie, a księgarnie od wielu lat stosują te same marże, to cena detaliczna jest oczywista. Wydawcy na stronach swoich księgarń internetowych podają ceny detaliczne wyliczone na tej właśnie zasadzie (czyli tak naprawdę cena katalogowa nadal jest znana i ustalana przez wydawcę). Ale oferowane ceny zakupu na tychże stronach już są wielokrotnie mniejsze - rabaty udzielane detalicznemu klientowi są tak duże, że ceny często oscylują w okolicy kosztów zakupu hurtowego dla księgarni.

Oczywiście rodzic-czytelnik powiedzieć może: cóż mnie to obchodzi - chcę kupić podręczniki jak najtaniej! I być może wielu z Państwa nie interesuje istnienie księgarń przez całą resztę roku. Ale proszę wziąć pod uwagę, że nadal jest mnóstwo osób - naszych wiernych klientów - którym (wierzę w to) jesteśmy potrzebni. I po to, by mieć dla Państwa przez cały rok różnorodną ofertę, musimy zarobić na utrzymanie księgarni. Nie da się tego zrobić sprzedając towar z 2% marżą! Każda księgarnia to lokal na utrzymaniu, to doświadczeni pracownicy, to koszty obsługi, ekspozycji tytułów, komunikacji z klientami. Kiedy zamawiacie Państwo książki na stronie internetowej, dużą część naszej pracy wykonujecie sami i dlatego otrzymujecie w zamian większe upusty. Ale nie każdy chce lub potrafi odnaleźć w internecie potrzebny mu tytuł, sprawdzić jego aktualność, skompletować zestaw podręczników wg szkolnego wykazu (nie oszukujmy się, wykazy bywają różne - są czytelne i jednoznaczne, ale także takie, gdzie trudno się domyślić co kupić do danej klasy). Te osoby zwracają się do księgarza i liczą na fachową obsługę. Kiedy księgarnie znikną, część osób pozostanie bezradna. Nie tylko nigdy nie kupi książki sobie lub dziecku. ale będzie wymagała pomocy osób trzecich np. w skompletowaniu podręczników.
A zatem wydawcy edukacyjni, publikując poradę w imieniu PIK, tak naprawdę nie tylko zrzucają z siebie odpowiedzialność za koszty edukacji, o których w największym stopniu decydują. Łamią równocześnie dobre zasady rynkowe.
Być może w świecie przyszłości będziemy wszyscy korzystać wyłącznie z książek elektronicznych, do dystrybucji których nie potrzeba tradycyjnej księgarni. Na razie jednak, dla sprzedaży większości nakładu książki nie wystarczy strona internetowa, potrzebna jest stacjonarna księgarnia. Na wrogiej wobec dystrybutorów postawie wydawców edukacyjnych stracą nie tylko księgarnie, nie tylko wydawcy beletrystyki i tytułów poradnikowych, ale przede wszystkim klienci-czytelnicy, którzy stracą istniejącą jeszcze sieć księgarń, a dzięki nim dostęp do książki w mniejszych miejscowościach i osiedlach.  

 
Przedstawione powyżej fakty nie wyczerpują problemu cen podręczników. Trzeba bowiem wrzucić również kamyk do ogródka MEN i poszczególnych szkół. I postaram się wkrótce przedstawić swój punkt widzenia również w tym kontekście.