niedziela, 6 września 2015

Żniwa




            "Macie żniwa" - tak skomentował nasz ruch podręcznikowy jeden z klientów, dotarłszy do lady, po odczekaniu w sporej kolejce.
Tak, mamy księgarskie żniwa. Ale podobnie jak rolnicy w tym roku suszy, tak i my mamy duże nakłady pracy i kosztów, a na koniec głównie straty. Kiedy patrzy się z punktu widzenia rodzica kupującego zestaw podręczników - trudno w to uwierzyć. A jednak... 

            Już początek tegorocznego sezonu zwiastował księgarskie kłopoty. I to nie tylko dlatego, że mieliśmy mieć około 30% spadek sprzedaży na skutek wprowadzania kolejnych roczników dotowanych podręczników. Również dlatego, że wydawcy i hurtownie z góry zapowiedziały, że handel tytułami z klas dotowanych oraz tymi, które będą "darmowe" w przyszłym roku, będzie ograniczony i utrudniony. Wnet się o tym przekonaliśmy.
Nie będę wyciągać szczegółów takich jak tytuły bez prawa zwrotu. (Co dla nas, księgarzy, oznacza ryzyko, że jeśli chcemy w nie zaopatrzyć swoich klientów, to potem zostaniemy z nimi na półkach. Przed tym samy przecież bronią się hurtownie i wydawcy - by nie zostać z bezwartościową makulaturą w magazynach.) Kłopot w tym, że właśnie ze względu na przechodzenie na inne podręczniki - dotowane (odchudzone, skromniutkie, cieniutkie), wydawcy nie chcą przeszacować tegorocznych nakładów. Przez całe lato poszczególne tytuły pojawiały się i znikały, bo były drukowane w małych ilościach. Część nakładów nie doczekało się wznowienia wcale. Największym problemem okazały się przedmioty gimnazjalne, które poszczególne szkoły mają prawo umieszczać w dowolnym momencie procesu nauczania. I tak podręczniki i ćwiczenia do wiedzy o społeczeństwie, plastyki, techniki, muzyki, edukacji dla bezpieczeństwa itp. były niedostępne, ponieważ wydawcy uznawali, że skoro podręcznik jest do klas 1-3 to znaczy, że kupują go pierwszoklasiści, a ci w tym roku otrzymują już inne - "darmowe". Tak więc przez całe lato poszukiwaliśmy dla naszych klientów podręczników niewznawianych, a potrzebnych w klasie drugiej lub trzeciej gimnazjum. Na początku jeszcze to polowanie się udawało, bo tu i tam, w magazynach leżały resztki z zeszłorocznych wydań. Ale z czasem zapasy się skończyły, a dodruków nie ma.

            Przyszła końcówka sierpnia. Klienci coraz bardziej nerwowi, niecierpliwi, a w hurtowniach coraz większe braki. Co mamy odpowiadać? Próbujemy zdobyć. Zapisujemy indywidualne zamówienia i wysyłamy SMS-y z powiadomieniami, że dotarło. Oczywiście zamówienia funkcjonują u nas przez cały rok, ale braki poszukiwanych tytułów na początku września doprowadzają zapisy do rozmiarów absurdalnych. Zamiast sprzedawać "z półki" - zapisujemy. Potem przeglądam całymi wieczorami, kończąc grubo po północy, setki zapisanych podręczników i ćwiczeń, wertuję strony hurtowni, gdzie są na stanie. Udaje się dorwać 1/3 listy! Więc rano od nowa, nie tylko świeżo dopisane tytuły, ale wszystkie wstecz. Bo może dowieźli, bo może wznowili, bo może źle szukałam... I znów może 40% poszukiwań z sukcesem. Wysyłam zamówienia, patrzę na raporty - niektóre tytuły jednak nie dotrą, albo nie w pełnej ilości.
Idę do księgarni i wysłuchuję, wraz z innymi pracownikami: "Jak to może być, że nie ma!?", "Dlaczego nie ma od ręki, nie stoi na półce!?", "Przecież już rok szkolny się zaczął! Co my sobie wyobrażamy, żeby nie było! Przecież matematyka, historia, fizyka już jutro!". No i nieodłączne: "Dlaczego tak drogo!?". Mimo, że to nie my ustalamy cenę podręcznika, ale wydawca. Mimo, że o wyborze, jaki należy kupić decyduje szkoła, a nie księgarnia. Mimo, że udzielamy rabatów, na Kartę Dużej Rodziny, na Kartę Stałego Klienta, przy większym zestawie i za każdy pojedynczy podręcznik także.

            W ciągu dnia jest umiarkowany ruch. Czasem trzeba poczekać w 2-3 osobowej kolejce. Ponieważ mamy też artykuły szkolne, więc dobieranie okładek, wybieranie koloru pióra i wzoru na teczce z gumką i okładce zeszytu zwykle trwa. Ale po godzinie 15-tej rośnie kolejka, bo wiadomo - dzieci wychodzą ze szkół, wielu rodziców kończy pracę, idą na zakupy. Równocześnie rozdzwaniają się telefony, których w tych warunkach zupełnie nie ma kto odebrać. Ogólna frustracja.
            We wrześniu, do wakacyjnych poszukiwań podręczników do podstawówki i gimnazjum dochodzi szkoła średnia. Tam zwyczajowo, mało kto przejmuje się podręcznikami wcześniej, nawet jeśli wykazy są na stronach szkół. Często szczegóły, co w której klasie będzie potrzebne, doprecyzowywane są po rozpoczęciu roku szkolnego. I wtedy zdziwienie: "Nie macie tego na półce? Trzeba zamawiać?". A my jesteśmy tylko prowincjonalną księgarnią i nie sprzedamy ani jednego egzemplarza podręcznika, który się nie znalazł na wykazie z okolicznych szkół, więc ich nie sprowadzamy. I znów pęcznieją listy zamawiających. I znów mamy dodatkowe kilkadziesiąt pozycji do zaznaczenia, że zamówione, do przydzielania na poszczególne nazwiska, wysłania informacji, odłożenia. Gdybym przynajmniej mogła klientom odpowiedzieć: "na pewno będzie jutro lub pojutrze do odebrania"! Gdyby wystarczyło zliczyć ilość zainteresowanych, oszacować dodatkową liczbę "na półkę", zamówić i mieć za 2 dni w sprzedaży. Ale to byłoby za proste! Rzeczywistość wygląda inaczej: odszukuję tytuł w hurtowni - nie ma! I to właśnie pierwszej części, zakres podstawowy. Pierwszoklasiści zawsze się najbardziej przejmują, więc już jest źle. Wchodzę na stronę wydawcy - jakiś termin dodruku? - nie ma. Albo gorzej, u wydawcy na stronie dla indywidualnych klientów jest: "wkliknij do koszyka". Przeszukuję jeszcze raz strony hurtowni, uzbrojona w stosowny ISBN, dostępny przecież na stronie wydawcy. Nigdzie nie ma! Trudno, trzeba będzie polować, kiedyś przecież musi być dostępny. W pewnym momencie udaje się gdzieś złapać - w środku nocy - pewnie akurat transport zajechał do magazynu. Super! Zamówienie wysyłam natychmiast, bo do rana na pewno zniknie. Od razu większa ilość, bo potrzebują przecież tego 3-4 równoległe klasy, a i zapisów mamy sporo. Kiedy dzień później dociera do księgarni rozdzielamy, wysyłamy SMS-y, odkładamy. Parę osób odbiera, parę kupuje. A reszta? Już nie potrzebują. W momencie ukazania się dodruku, kiedy ja łowiłam go w środku nocy w magazynie hurtownika, ten sam tytuł hulał już na stronach internetowych i zniecierpliwieni klienci już go tam zamówili. I nie szkodzi, że do niektórych dotrze dopiero za kilka dni, że zapłacą za przesyłkę... Ale dopadli coś czego ta "nieudolna, prowincjonalna, źle zaopatrzona księgarnia" nie była w stanie im zagwarantować. A my zostajemy z dziesiątkami egzemplarzy na półce. Jeśli mamy w ogóle prawo je zwrócić do dostawcy, to w niewielkim procencie. Powiecie: normalne ryzyko handlowca. To nie jest normalne, bo asortyment jest specyficzny. Jeśli przeszacuję ilość "Ani z Zielonego Wzgórza", albo piórnika z samolotem, to mam szansę sprzedać je za miesiąc, lub w grudniu "pod choinkę", a w najgorszym wypadku, w przyszłym roku na nowy sezon. Jeśli zostaną nam podręczniki na półce, to w większości wypadków, będę mogła je przekazać szkole jako darowiznę, bo albo wejdzie oficjalna reforma, albo wydawca zmieni coś w nowej edycji i starsza będzie niesprzedawalna.
           
            Aby sprzedaż podręczników była normalna, przede wszystkim potrzebna jest stabilizacja w szkolnictwie, czego od lat nie ma. Ostatnie dwa lata to już skrajne przypadki, bo projekt "darmowych podręczników" doprowadził do totalnego chaosu. Wydawcy się boją nadprodukcji, hurtownie pozostania z zapasami nieaktualnych tytułów, podobnie jak księgarnie. A kto na tym traci najwięcej? Uczniowie.
Oczywiście z pozoru moje narzekania są spóźnione, bo przecież za dwa lata już wszystkie klasy obejmie dotacja i księgarniom zostanie tylko sprzedaż podręczników do szkoły średniej. A jednak policzcie sobie, jak wielu uczniów dotyczy obecny bałagan. Klasy pierwsze, drugie i czwarte szkół podstawowych i pierwsze w gimnazjach z pozoru mają najlepiej - nie dość, że darmo, to jeszcze w szkole, prosto i sprawnie. (Właśnie nie zawsze sprawnie. Starsze klasy nie wszędzie dostały książki na pierwszej lekcji. Więc nauczyciele czekają, sztukują tematami wstępnymi bez podręczników. Ale to nie jest księgarski problem.) Nas dotyczy część podręczników nie dotowanych do tych klas. Są u nas liczne grupy uczące się drugiego języka obcego, nie objętego dofinansowaniem państwa. A jednak dla wydawców i hurtowni język obcy w czwartej klasie, albo pierwszej gimnazjum, to wydanie z założenia przeznaczone pod dotację. Co dla księgarni oznacza, że jest prawie nie do zdobycia, a jeśli już, to na własne ryzyko, bez prawa zwrotu.
            Mało tego: kolejne klasy, "darmowe" w przyszłym roku, też są ryzykowne. Więc tytuły do klas piątych szkół podstawowych i drugich gimnazjów są dostępne "w kratkę", część znikła już pod koniec sierpnia definitywnie, bo przecież nie opłacają się dodruki. Rodzice tych uczniów bezskutecznie poszukują do teraz - a to przyrody, a to fizyki, a to języka niemieckiego. Nie dość, że płacą za cały komplet podręczników, których już nie odsprzedadzą, więc nie odzyskają nawet części poniesionych kosztów, to jeszcze narażeni są na nieskuteczne poszukiwania potrzebnych tytułów. Obawiam się, że w przyszłym roku schemat się powtórzy z klasą szóstą podstawową i trzecią gimnazjalną.
           
            A my tłumaczymy. Tłumaczymy się, dlaczego nie ma. Tłumaczymy też, że nawet jeśli zapiszemy zamówienie na ćwiczenie do plastyki dla klasy piątej, to nie wiadomo czy uda się je zrealizować. Tłumaczymy, że warto zapytać nauczyciela, czy można kupić nową wersję ćwiczeń do j.niemieckiego dla klasy czwartej, bo stara może już być nie do zdobycia. Wyjaśniamy, że zapisane informacje na wykazach podręczników, to za mało. Że okładki z pozoru wyglądają tak samo, autorzy ci sami, a jednak wersje zostały zmienione, okrojone, pozbawione naklejek, wkładek z wytłoczkami lub innych dodatków. Rodzice się gubią, nie rozumieją, nie chcą wchodzić szczegóły. Denerwują się na nas: "To ja sobie pojadę do Opola i tam kupię!", albo "Jak nie wiecie które to zamówię sobie w internecie!". Oczywiście, że w niektórych przypadkach zamówią w internecie lub kupią w sieciówce. Ale czy dobre? Tam ich nikt nie zapyta: stara czy nowa wersja. Nikt nie wyjaśni, że okładka z misiem wcale nie oznacza, że jest to to samo ćwiczenie. Współczuję zresztą nauczycielom, bo takiej niespójności wydań podręczników i ćwiczeń w jednej klasie zapewne nie mieli nigdy do tej pory: część uczniów podręczniki odkupione z lat ubiegłych, część wydania nowe, bywa, że lekko zmodyfikowane rok czy dwa lata temu, a część jeszcze nowsze, przystosowane do dotacji, a więc znacznie odchudzone, pozbawione wszelkich dodatków.

            Mamy zatem żniwa. W naszym przypadku na dożynki za wcześnie.
Zresztą już od wielu lat księgarnie stacjonarne nie mają czego świętować. Po zakończonych sezonach zostają nam nieprzydatne w kolejnym roku szkolnym, bezzwrotne egzemplarze. Nadszarpnięte nerwy wielotygodniowym napięciem. Klienci, którzy nas obarczają winą, że nie udało im się kupić podręcznika, którego nakład się wyczerpał.
Doprawdy, gdyby dla utrzymania księgarni w miasteczku takim jak nasze, wystarczała sprzedaż książek beletrystycznych i popularno-naukowych, z wyłączeniem podręczników, ani odrobinkę nie żałowałabym, że ministerstwo postanowiło ich dystrybucję przenieść na barki szkół. Od wielu lat jest to najniewdzięczniejszy asortyment w naszej branży.
Niestety jest inaczej. Wraz ze zmniejszaniem się sprzedaży podręczników, znika szansa na przetrwanie księgarni na Krapkowickim rynku. I tego mi żal.          
    

środa, 18 marca 2015

Indie Book Day



Ukradłam ideę.
Przeczytałam, że na Zachodzie od dwóch lat rozprzestrzenia się pomysł niemieckiego wydawcy, Daniela Beskosa: Dzień Książki Niezależnej. Zgodnie z koncepcją, na wiosnę każdego roku (tym razem przypada to 21 marca), wydawcy i księgarze niezależni starają się zainteresować klientów ciekawymi publikacjami. Organizują uliczne stoiska, wywieszają plakaty, rozpowszechniają ideę. Satysfakcją dla kupującego jest zamieszczenie zdjęcia, z taką właśnie niszową książką otagowaną #indiebookday, co sprawia, że czuje, że należy do elitarnej grupy wyrafinowanych czytelników.
Daniel Beskos podkreśla, że święto nie jest przypadkowe. Warto zwracać uwagę na małe wydawnictwa i niskonakładowe publikacje, ponieważ tam znajduje uznanie oryginalna twórczość, ambitna literatura, a poziom edytorski stoi na wysokim poziomie. Pomysłodawca Indie Book Day chwali też księgarnie niezależne, ponieważ to tam są ludzie, którzy sami decydują o tym co sprzedają, sami też czytają książki, które potem polecają. Nie robią tego z obowiązku narzuconego przez umowę z wydawcą, lub zarząd sieci. Potrafią doradzić i podsunąć trafnie dobraną książkę.
Okazuje się, że koncepcja Dnia Książki Niezależnej w ciągu jednego roku wywędrowała z Niemiec i zyskała uznanie w wielu krajach Europy. W tym roku, szperając po internecie, znajduję jej ślady w Szwajcarii, we Włoszech, wypowiedzi organizatorów z Wielkiej Brytanii i prężnie działający profil na Facebook organizatorów holenderskich.
http://www.indiebookday.de/



Dlaczego święto jeszcze  nie przywędrowało do Polski? Przecież u nas bardzo potrzeba uświadomienia społeczeństwu roli, jaką zarówno małe księgarnie, jak małe wydawnictwa odgrywają w tworzeniu kultury.
Temat ten zbiegł się z posiedzeniem komisji w Senacie w sprawie "Ustawy o książce". http://senat.atmitv.pl/senat-console/archival-transmissions/item?code=8KKSP801Rozgorzała po raz kolejny dyskusja w internecie. Oczywiście wielu czytelników jest przeciw stałej cenie. Nie mogą pojąć, skąd tak wiele argumentów "za" ustawą padło na tym posiedzeniu i dlaczego senatorowie ją popierają. Ze strony internautów pada jedno hasło: cena książki. "Teraz kupuję książki tanio." "Źródłem taniej książki są okazje, rabaty, promocje - ustawa je zlikwiduje." Nie stać mnie na zakup książki droższej niż 15 zł ." Wśród tych argumentów gubią fakty dotyczące Ustawy o książce.

Pierwszy: cena nie będzie zamrożona na zawsze.
Po pewnym okresie ochronnym, tytuł będzie można sprzedawać z dowolnym rabatem. A dziś księgarnie "taniej książki" i wielkie promocje w marketach też bazują na tytułach, które przebrzmiały, przeleżały się już na stołach promocyjnych i wydawcy są skłoni sprzedać je znacznie taniej, by dać im kolejną szansę. A zatem, gdyby zafunkcjonowała Ustawa, mechanizm byłby ten sam: szalone przeceny po okresie stałej ceny i półki uginające się od ofert taniej książki. Czy tylko świeżo wydany tytuł jest wart zainteresowania? Czy miłośnik literatury musi czytać wyłącznie nowości? To miłe i życzę wszystkim takiej możliwości. Ale sama doświadczam tego, że mając dostęp do premierowych wydań, często sięgam po książki sprzed lat, ponieważ coś przeoczyłam, akurat mnie zainteresowały, albo ktoś mi je polecił.

Drugi fakt, to realna szansa na spadek cen. Wydawcy dodają obecnie do ceny okładkowej pewną wartość, która pozwala im na zaoferowanie od razu dużych rabatów (obowiązkowych!) sieciom i hipermarketom. Na opłacenie promocji, na haracz za stoły z nowościami i "topki". Kiedy nie będzie nad nimi wisiała taka konieczność, kalkulacja ceny będzie wyglądać inaczej. Zresztą wydawcy też konkurują między sobą i nie wydaje mi się, aby mieli zamiar windować ceny, jak się niektórzy obawiają, tylko dlatego, że będzie stała. Zwyczajnie, rynek ma swoje prawa i zbyt drogiej książki klient nie kupi. Zatem ceny będą musiały odpowiadać możliwościom portfeli Polaków inaczej tytuł się nie sprzeda.

Trzecia zaleta ustawy: wreszcie byłaby szansa dla literatury ambitniejszej. Dziś wydawca chcąc osiągnąć zyski wydaje "masówkę", tytuł, po który nie tylko sięgnie masowy odbiorca, ale też zechce go dystrybuować sieć handlowa lub hipermarket. Ustawa może to zmienić. O ile uda się zachować dystrybucję przez księgarnie (jeśli do tej pory większość nie upadnie). Księgarze obok popularnego nazwiska postawią książkę debiutanta, obok "czytadła" powieść wysokich lotów. W dodatku to, że niszowa literatura jest w niewielkim nakładzie, nie będzie odgrywało aż takiej roli, jak teraz, w kształtowaniu jej ceny. Dziś mały wydawca nie może sobie pozwolić na hojny rabat dla korporacyjnej sieci dystrybucyjnej. Pojawia się więc jego książka po cenie okładkowej i nie zyskuje nabywców, bo w sąsiednim markecie właśnie rzucili książki po 5 zł. Stała cena da szansę takim tytułom. Ich cena nie będzie znacząco odbiegać od pozostałych, więc czytelnik sięgnie po nią, zamiast wydawać tyle samo na byle co.     

I jeszcze czwarty pozytyw, jaki może ze sobą przynieść ustawa: drugie życie książki.
Obecnie rynek wydawniczy jest zdegenerowany - sprzedaje się tylko nowości. Po kilku tygodniach książka znika ze stołów promocyjnych, z mailingów, z dyskusji internetowych...I praktycznie przestaje istnieć. Czasem gdzieś wypłynie jako super oferta w markecie, ale przeważnie nawet takiej szansy nie ma. Trafia do magazynów, poleży, czasem skończy jako makulatura, ewentualnie jako "tania książka" (i to chyba nie jest taki zły los). Tymczasem Ustawa może sprawić, że książka będzie miała dwie premiery. Jedną, jako nowość pachnąca drukarnią, sprzedawana z należnym rozgłosem, wprawdzie po cenie okładkowej, ale przystępnej (w co wierzę). I drugą, kiedy skończy się okres stałej ceny. Sprytni wydawcy i dystrybutorzy wykorzystają to, aby ogłaszać powrót tytułu uwolnionego z reżimu i dostępnego po dużej obniżce ceny. Wydaje mi się, że takie zjawisko miałoby bardzo dobry wpływ na czytelników - przypominałoby im o tytułach, które przemknęły i znikły jako byłe nowości.



Na razie jednak Ustawy o książce nie ma. Są za to coraz liczniejsi autorzy niezależni. Jedni próbują sił w selfpublishingu. Inni wystawiają swoje teksty w sieci tylko w formie e-booków. Jeszcze inni zlecają wydanie swojej książki małym wydawcom. A te małe wydawnictwa mają ambicje, chcą być oryginalne, nawiązują współpracę z ciekawymi pisarzami, grafikami, ilustratorami. Takie interesujące wydania wyłapują księgarze, ponieważ są przeważnie autentycznymi miłośnikami książek. I to grono przenosi właśnie ideę Indie Book Day.
Być może jestem pierwszą osobą, która postanowiła w Polsce nawiązać do koncepcji Dnia Książki Niezależnej. Wykonałam logo akcji w języku polskim, wzorowane na oryginale. 

 

 

Przygotowałam w księgarni specjalną ofertę, oznaczoną banderolami-zakładkami. Zrobiłam okazjonalną ekspozycję na wystawie. Aby zachęcić klientów wymyśliłam też konkurs na fotografię z książką opatrzoną naszą banderolą. Nie dotarła do mnie informacja, aby jakakolwiek organizacja wydawców lub księgarzy w Polsce podchwyciła ten pomysł.    
Czyżby książki miały się u nas już tak dobrze?

wtorek, 3 lutego 2015

Czy nadal jest dla nas miejsce?


Katarzynę Bondę, Małgorzatę Kalicińską, Krystynę Koftę i Janusza L.Wiśniewskiego jakoś mniej lubię.
No może panią Koftę najmniej mniej, ponieważ w swojej wypowiedzi umieściła zdanie: "Byłoby świetnie, gdyby udało się reanimować małe księgarnie, myślę, że nadal jest dla nich miejsce." Przez to straciła najmniej mojej sympatii. A jednak...

Poszła fama, że Empik jest zagrożony upadkiem. Obok westchnień ulgi ze strony księgarzy, dla których jest odwiecznym konkurentem, grającym nie fair (przedsprzedaże na wyłączność). Obok niepokoju wydawców, których szachuje opłatami za TOP-kę, ale też nie płaci za sprzedaż całymi miesiącami, więc czy zapłaci po upadku? Obok szumu czytelników-klientów, którzy podzieleni są między obrażonych na EMPIK z powodu reklamy z Nergalem, a tych którzy tam kupują, ale wyrzekają, że drogo. Obok medialnego poklasku, że upadek giganta przyczyni się do polepszenia działania rynku książki w Polsce, pojawiła się w sieci notka z wypowiedziami kilkorga znanych autorów, broniących EMPIKu. Każdy ma prawo do własnego zdania, ale mnie, jako osobę prowadzącą lokalną księgarnię, zabolało parę stwierdzeń.

Małgorzata Kalicińska jako argument za EMPIKami podała m.in.: "Koło salonów można zaparkować, są w centrach handlowych. Niewielkie księgarnie nie są położone tak korzystnie." Proszę sobie wyobrazić, że od lat żałuję, że moja księgarnia jest położona tak niekorzystnie, na rogu rynku! Jest to samo centrum powiatowego miasta, przez całe lata będące skupiskiem sklepów i mekką zakupowiczów. Teraz znajdujemy się prawie na pustyni, bo życie miasta przeniosło się do marketów. A my, jako zachętę, mamy jedynie wokół siebie płatne parkingi. Ale mimo to istniejemy, wbrew trudnościom i wysokim czynszom. I można samochód zatrzymać praktycznie pod naszymi oknami.



Katarzyna Bonda powiedziała: "Należę do grona tych pisarek, które chętnie zgadzają się na to, by ich książki trafiały do supermarketów i dyskontów, by były jak najbliżej czytelnika. Pewnie to właśnie tam kupowalibyśmy wtedy [gdyby upadł EMPIK] książki."
I dzięki takim ludziom niebawem nie będzie w Polsce niezależnych księgarń. Ja się z panią Bondą zgadzam, że nie byłoby dobrze, gdyby jedynym źródłem zaopatrzenia czytelników w książki były markety. Ale jest na to rada: pomóżcie przetrwać księgarniom w małych i dużych miejscowościach, póki jeszcze istnieją. Księgarzy nie interesują jedynie tytuły o najlepszej rotacji i najsławniejsze nazwiska. Mają ambicje, aby na ich półkach leżała także literatura trudniejsza, niszowa, dla wybranych odbiorców. Książki Katarzyny Bondy też pewnie przyhołubi niejeden księgarz, nawet wtedy, gdy znikną z list bestsellerów.

Wg Janusza L.Wiśniewskiego EMPIK to sposób na życie. A czy pan Autor bywał na spotkaniach w księgarniach niezależnych, uczestniczył w projektach, warsztatach tam organizowanych? Czy nie zauważył, że model bycia, proponowany przez EMPIK groźnie wypacza pojęcie kultury wyższej, a pozostaje raczej w sferze kultury masowej?


Krystyna Kofta natomiast dzieli się refleksją: "W czasie wakacji byłam w jednym z salonów w małym mieście, chciałam kupić swoją książkę na prezent i okazało się, że bardzo szybko można ją sprowadzić." Nie było to naprawdę małe miasto, bo w moim nie ma EMPIKu, jest tylko "zwykła księgarnia". I proszę sobie wyobrazić, że ta "zwykła" księgarnia też, albo ma, albo może w ciągu 1 dnia, na życzenie klienta, sprowadzić książki pani Kofty. A także wielu innych autorów. Czasem z wydawnictw niszowych, czasem wydane 3 lata temu i zapomniane przez wszystkie sieci. Czemuż w tym świetnym EMPIKu nie czekała na autorkę jej książka? Bo salony nastawione są na bestsellery. A "szybko sprowadzić" dostępny na rynku tytuł to obecnie może prawie każdy (oczywiście przy odrobinie dobrej woli i organizacji).

Klienci naszej księgarni nie muszą się obawiać, że nagle znikną z oferty tytuły takie jak "Dom nad rozlewiskiem" albo "Pochłaniacz". Stoję na stanowisku, że własne sympatie i antypatie trzeba oddzielać od zawodu, a jedyna w mieście księgarnia powinna mieć coś dla każdego, czyli miłośników Wiśniewskiego czy Kalicińskiej także.
A jednak jest mi przykro. Mogą istnieć pisarze, którzy zdają sobie sprawę z roli, jaką niezależne księgarnie odgrywają na rynku książki. Jak choćby Zygmunt Miłoszewski, z którym miałam przyjemność zamienić parę zdań na spotkaniu autorskim.
Dlaczego Państwo, choć podpisaliście się pod petycją o "ustawę o książce", wysyłacie sygnał do społeczeństwa, że księgarnie nie mają już znaczenia, że tylko EMPIK, bo jak nie on, to książki trafią do kartonów w supermarketach? W ten sposób nie zbudujemy społeczeństwa kultury i czytelnictwa, a księgarnie niezależne całkiem znikną.