Okazuje się, że księgarnie są straszne. A księgarze to
najwięksi wrogowie naszego społeczeństwa.
Taki obraz maluje się od kilku miesięcy w mediach, a nasila w ostatnich tygodniach. Co ciekawe, taki pogląd nie został zapoczątkowany przez korporacje walczące z konkurencją (jakże słabą, w postaci obecnych księgarń niezależnych), nie rozpowszechniają go zwolennicy analfabetyzmu, ani wrogowie książki. Takie stwierdzenia usłyszeliśmy od premiera, minister edukacji, a nawet ministra kultury.
Taki obraz maluje się od kilku miesięcy w mediach, a nasila w ostatnich tygodniach. Co ciekawe, taki pogląd nie został zapoczątkowany przez korporacje walczące z konkurencją (jakże słabą, w postaci obecnych księgarń niezależnych), nie rozpowszechniają go zwolennicy analfabetyzmu, ani wrogowie książki. Takie stwierdzenia usłyszeliśmy od premiera, minister edukacji, a nawet ministra kultury.
Okazuje się, że polskie księgarnie powinny się utrzymać ze
sprzedaży kilku, czasem kilkudziesięciu książek dziennie (moja, w Światowym Dniu
Książki sprzedaje od 30 do 50 egzemplarzy, wliczając w to - w dużej przewadze
- kolorowanki i najcieńsze książeczki dla dzieci po 3,90zł). Nie mamy prawa do
zarobku na podręcznikach, ponieważ to niemoralne.
Zostaliśmy obwinieni o wzrost cen podręczników, mimo, że księgarnie przeważnie stosują stałe narzuty, więc wzrost ceny jest proporcjonalny do podwyżki dokonanej przez wydawcę.
Zresztą od wielu lat to księgarze starają się o "Ustawę o książce", której istotnym elementem byłaby stała cena. Od lat nie widać cen drukowanych na podręcznikach, podczas gdy inni wydawcy często je stosują. I nie jest to przypadek. Wydawcy edukacyjni zostawiają sobie furtkę, aby tym łatwiej było podnosić cenę w każdym kolejnym sezonie.
W obecnej sytuacji wydawcy podręczników ochoczo przyłączyli się do degradowania pozycji księgarń stacjonarnych. Zdawałoby się: ta sama branża, ten sam rynek, firmy powinny się nawzajem popierać. Ale nie! Wydawcy edukacyjni dostrzegli wreszcie szansę dla siebie. Od lat podkopywali naszą pozycję, uparcie prąc do sprzedaży bezpośredniej w szkołach i wreszcie dopięli swego.
Tyle, że jeszcze w zeszłym roku sprzedaż w szkole była niezgodna z polskim prawem (szkoła nie jest miejscem handlu, a nauczyciel nie ma zarejestrowanej działalności gospodarczej, aby jakąkolwiek sprzedaż detaliczną mógł prowadzić). Obecnie ministerstwo edukacji otworzyło nie furtkę, a bramę dla wydawców edukacyjnych, którzy masowo oferują podręczniki szkołom. Oczywiście szkoły (za pośrednictwem gmin) mają prawo zakupić te refundowane przez MEN ćwiczenia i podręczniki do 1 klasy - będzie to własność publiczna nabyta za pieniądze podatników. Ale proszę mi pokazać wydawcę podręczników, który nie oferuje nauczycielom zakupu książek do każdej innej klasy, nie tylko pierwszej. W dodatku za cenę przeważnie niższą niż nasza hurtowa.
To już nie jest wolny rynek, ale świadoma eksterminacja księgarń.
Nie ma instytucji, organizacji, środowiska w Polsce, które ujęło by się za księgarzami. Widocznie staliśmy się zbędni i niepożądani.
Rząd, w ramach walki ze słabym czytelnictwem, dostrzega tylko biblioteki. Jest też skłonny do pompatycznych akcji kulturalnych w stolicy, względnie kilku największych ośrodkach miejskich. Kultura na prowincji ma się promować sama.
Wydawcy beletrystyki i książek dla dzieci cenią sobie sprzedaż sieciom (powszechne jest, że nie tylko księgarskim!), bo tam mogą od ręki ulokować dużą część nakładu. Czy sprzedać? To już całkiem inna bajka. Ale liczą się przecież statystyki.
Wydawcy edukacyjni, sprzedający gigantyczne nakłady, nie potrzebują księgarń wcale, bo przecież bezpośrednie dotarcie do nauczyciela daje im szansę na przeforsowanie własnego podręcznika.
Wydawcy książek specjalistycznych i naukowych, już dawno zrezygnowali z dystrybucji tradycyjnej - i trudno się dziwić - popyt na ich książki jest wybiórczy, tylko w określonych miejscach i środowiskach.
Pisarze, w tradycyjnej drodze książki do czytelnika, poprzez wydawcę i księgarnie, widzą wyłącznie swoją krzywdę - wierzą w to, że są samowystarczalni i selfpublishing dostarczy im sławy i bogactwa.
Czytelnicy wypowiadający się w internecie widzą tylko "okazje", super promocje, obniżki i przeceny. Gloryfikują strony wydawców, hurtowni (sprzedających detalistom!) lub Allegro, gdzie ceny bywają nawet niższe niż te oferowane nam-księgarzom. Nikt nie bierze pod uwagę, że jest też inne grono czytelników, które nadal nie dokonuje zakupów przez internet i książek poszukuje w księgarniach stacjonarnych. Krzyk, że Ci ludzie są dyskryminowani, bo mają coraz mniejszy dostęp do książki, nie podniósł się do tej porty tylko dlatego, bo to są zwykle ludzie mniej zaradni, cisi, nie posiadający sprytu "łowców okazji". Zbyt długo mam do czynienia z klientami, aby nie dostrzec jak są różni. Jak wielu z nich nigdy książki nie kupi, jeśli nie znajdzie jej na wyciągnięcie ręki.
Ten smutny rok 2014, kilka stowarzyszeń księgarskich chciało widzieć rokiem jubileuszowym: "650 lat w służbie książki". Pojawiło się hasło i parę imprez kulturalnych. Jednak będzie to w rzeczywistości rok upadku księgarń niezależnych. Przetrwają tylko niektóre, które znajdą ratunek w handlu innymi artykułami, książki traktując jak marginalny asortyment (oczywiście pogardzane przez "prawdziwych bibliofilów"). Albo te, które wdadzą się w sprytny handelek na aukcjach, wykorzystując chwilowe okazje, lub działając na granicy prawa.
Moja księgarnia jeszcze istnieje, ale trzymamy się ostatkiem sił. W dodatku dostajemy co chwilę nożem w plecy. Np. jedna ze szkół zamówiła u nas podręczniki językowe dla klas pierwszych, w ramach dotacji. Czekały na odbiór od połowy wakacji. Tydzień przed końcem sierpnia dowiedzieliśmy się, że szkoła ich nie zakupi ponieważ znalazła inną ofertę w internecie. My zostajemy z towarem już opłaconym u dostawcy, bezzwrotnym, którego nikt już nie kupi. Nie tylko nie zarobiliśmy na tym ani grosza, ale mamy gigantyczną stratę. Jednak osoby decyzyjne w szkole nie poczuwają się do odpowiedzialności za swoje postępowanie. A ja, ze swoją naiwną wiarą w uczciwość ludzi, nie mam podkładki na piśmie, bo zamówienie zostało złożone telefonicznie.
Zostaliśmy obwinieni o wzrost cen podręczników, mimo, że księgarnie przeważnie stosują stałe narzuty, więc wzrost ceny jest proporcjonalny do podwyżki dokonanej przez wydawcę.
Zresztą od wielu lat to księgarze starają się o "Ustawę o książce", której istotnym elementem byłaby stała cena. Od lat nie widać cen drukowanych na podręcznikach, podczas gdy inni wydawcy często je stosują. I nie jest to przypadek. Wydawcy edukacyjni zostawiają sobie furtkę, aby tym łatwiej było podnosić cenę w każdym kolejnym sezonie.
W obecnej sytuacji wydawcy podręczników ochoczo przyłączyli się do degradowania pozycji księgarń stacjonarnych. Zdawałoby się: ta sama branża, ten sam rynek, firmy powinny się nawzajem popierać. Ale nie! Wydawcy edukacyjni dostrzegli wreszcie szansę dla siebie. Od lat podkopywali naszą pozycję, uparcie prąc do sprzedaży bezpośredniej w szkołach i wreszcie dopięli swego.
Tyle, że jeszcze w zeszłym roku sprzedaż w szkole była niezgodna z polskim prawem (szkoła nie jest miejscem handlu, a nauczyciel nie ma zarejestrowanej działalności gospodarczej, aby jakąkolwiek sprzedaż detaliczną mógł prowadzić). Obecnie ministerstwo edukacji otworzyło nie furtkę, a bramę dla wydawców edukacyjnych, którzy masowo oferują podręczniki szkołom. Oczywiście szkoły (za pośrednictwem gmin) mają prawo zakupić te refundowane przez MEN ćwiczenia i podręczniki do 1 klasy - będzie to własność publiczna nabyta za pieniądze podatników. Ale proszę mi pokazać wydawcę podręczników, który nie oferuje nauczycielom zakupu książek do każdej innej klasy, nie tylko pierwszej. W dodatku za cenę przeważnie niższą niż nasza hurtowa.
To już nie jest wolny rynek, ale świadoma eksterminacja księgarń.
Nie ma instytucji, organizacji, środowiska w Polsce, które ujęło by się za księgarzami. Widocznie staliśmy się zbędni i niepożądani.
Rząd, w ramach walki ze słabym czytelnictwem, dostrzega tylko biblioteki. Jest też skłonny do pompatycznych akcji kulturalnych w stolicy, względnie kilku największych ośrodkach miejskich. Kultura na prowincji ma się promować sama.
Wydawcy beletrystyki i książek dla dzieci cenią sobie sprzedaż sieciom (powszechne jest, że nie tylko księgarskim!), bo tam mogą od ręki ulokować dużą część nakładu. Czy sprzedać? To już całkiem inna bajka. Ale liczą się przecież statystyki.
Wydawcy edukacyjni, sprzedający gigantyczne nakłady, nie potrzebują księgarń wcale, bo przecież bezpośrednie dotarcie do nauczyciela daje im szansę na przeforsowanie własnego podręcznika.
Wydawcy książek specjalistycznych i naukowych, już dawno zrezygnowali z dystrybucji tradycyjnej - i trudno się dziwić - popyt na ich książki jest wybiórczy, tylko w określonych miejscach i środowiskach.
Pisarze, w tradycyjnej drodze książki do czytelnika, poprzez wydawcę i księgarnie, widzą wyłącznie swoją krzywdę - wierzą w to, że są samowystarczalni i selfpublishing dostarczy im sławy i bogactwa.
Czytelnicy wypowiadający się w internecie widzą tylko "okazje", super promocje, obniżki i przeceny. Gloryfikują strony wydawców, hurtowni (sprzedających detalistom!) lub Allegro, gdzie ceny bywają nawet niższe niż te oferowane nam-księgarzom. Nikt nie bierze pod uwagę, że jest też inne grono czytelników, które nadal nie dokonuje zakupów przez internet i książek poszukuje w księgarniach stacjonarnych. Krzyk, że Ci ludzie są dyskryminowani, bo mają coraz mniejszy dostęp do książki, nie podniósł się do tej porty tylko dlatego, bo to są zwykle ludzie mniej zaradni, cisi, nie posiadający sprytu "łowców okazji". Zbyt długo mam do czynienia z klientami, aby nie dostrzec jak są różni. Jak wielu z nich nigdy książki nie kupi, jeśli nie znajdzie jej na wyciągnięcie ręki.
Ten smutny rok 2014, kilka stowarzyszeń księgarskich chciało widzieć rokiem jubileuszowym: "650 lat w służbie książki". Pojawiło się hasło i parę imprez kulturalnych. Jednak będzie to w rzeczywistości rok upadku księgarń niezależnych. Przetrwają tylko niektóre, które znajdą ratunek w handlu innymi artykułami, książki traktując jak marginalny asortyment (oczywiście pogardzane przez "prawdziwych bibliofilów"). Albo te, które wdadzą się w sprytny handelek na aukcjach, wykorzystując chwilowe okazje, lub działając na granicy prawa.
Moja księgarnia jeszcze istnieje, ale trzymamy się ostatkiem sił. W dodatku dostajemy co chwilę nożem w plecy. Np. jedna ze szkół zamówiła u nas podręczniki językowe dla klas pierwszych, w ramach dotacji. Czekały na odbiór od połowy wakacji. Tydzień przed końcem sierpnia dowiedzieliśmy się, że szkoła ich nie zakupi ponieważ znalazła inną ofertę w internecie. My zostajemy z towarem już opłaconym u dostawcy, bezzwrotnym, którego nikt już nie kupi. Nie tylko nie zarobiliśmy na tym ani grosza, ale mamy gigantyczną stratę. Jednak osoby decyzyjne w szkole nie poczuwają się do odpowiedzialności za swoje postępowanie. A ja, ze swoją naiwną wiarą w uczciwość ludzi, nie mam podkładki na piśmie, bo zamówienie zostało złożone telefonicznie.
Ale oczywiście, zgodnie ze wszystkimi tekstami w mediach,
oświadczeniami PIK, UOKiK, MEN, wypowiedziami klientów itd. to JA - KSIĘGARZ jestem oszustem, zdziercą, krwiopijcą i
zakałą polskiego społeczeństwa.
Dziękuję za wyraz takiego "uznania" dla wieloletniej pracy z książkami.
Dziękuję za wyraz takiego "uznania" dla wieloletniej pracy z książkami.